"Kazdy moment, ktory nie wznosi nas w gwiazdy, w bagnisku nas grzebie." - Stanislaw Brzozowski W gronie dyskutujacym akurat o pracy psychoterapeutow: zakres, mozliwosci, kompetencje, mniej lub bardziej profesjonalne podejscie tych szczegolnych "ratownikow", ktos rzucil pomysl zabawienia sie samemu w ratownika spieszacego na pomoc osobie znajdujacej sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Nakreslil przemawiajacy do wyobrazni scenariusz: bagno, noc, mgla, czlowiek tonacy w grzezawisku... Dobra. Wyobrazam sobie, ze jestem swietnym psychoterapeuta. Tonacy jest czlowiekiem chorym psychicznie. On nie wie o moim istnieniu lub tez moze i wie, ale nie wierzy, ze moge mu pomoc. A szkoda. Wszyscy chodzacy twardo po ziemi powinni wiedziec, ze duzo bagien wokol i kazdy moze w nie wpasc. Dobrze jest wiec na wszelki wypadek byc swiadomym i wierzyc, ze na malych, twardych kepach czuwaja ratownicy, ktorzy pomoga wyjsc z bagna. Gdy sie tonie, a ma sie jeszcze w sobie instynkt przetrwania, trzeba, za wszelka cene - trzeba! - wysylac rozpaczliwe sygnaly. Ja, ratownik, znam teren jak wlasna kieszen, zblizam sie do bagna i wolam tonacego. To bardzo wazne, by ten czlowiek zanurzony w brei nawet po szyje zrobil jakikolwiek gest w moja strone. Jesli zupelnie nieswiadomego lub gorzej, wbrew niemu, wyciagne go na sile za uszy, nic to nie da, nie bedac w stanie docenic piekna i solidnosci twardego gruntu, najprawdopodobniej z cala swoja rezygnacja i rozpacza, wynikajaca z nieumiejetnosci zycia na ziemi wroci na bagna. Bagno wciaga! Ale on mnie zawolal. Cicho jeknal, resztka sil zamachal reka w ciemnosci. To mi wystarcza. Rozumiem w mig groze sytuacji, z ulga konstatuje u tonacego tlaca sie jeszcze iskierke woli zycia. Ta iskierka zadecyduje o skutecznosci mojej akcji ratunkowej. Spiesze do tonacego. Zanurzam sie w bagnie. Z moja wiedza i ratowniczym doswiadczeniem najszybciej jak to tylko mozliwe analizuje i oceniam sytuacje. Jak sie tu dostal ten nieszczesnik: zabladzil, ktos go wepchnal lub wpuscil w maliny, a moze od urodzenia byl zauroczony grzezawiskiem i cos silniejszego niz rozsadek ciagnelo go nieuchronnie w kierunku "spiewajacych mokradel"?... Stan tonacego jest alarmujacy. Udzielam mu pierwszej niezwlocznej, niezbednej pomocy. Podciagam go za ramiona do gory, aby tylko glowa przestala sie co i rusz zapadac w grzaska breje. Oczyszczam mu twarz z blota, usta, nos i uszy z obrzydliwego brudnego szlamu. Podstawiam mu termos z czysta woda do picia. Ta woda pozwoli mu przetrwac czekajacy nas trudny powrot na twardy lad. Niczego mu nie tlumacze, w stanie, w jakim jest i tak nic do niego nie dotrze. Na razie najwazniejsze jest, bym go uspokoil, by mi zaufal, uwierzyl, ze jestem tu po to, by go uratowac. By przestal sie rozpaczliwie szarpac na wszystkie strony, bo mi sie wymknie z rak, jeszcze bardziej pograzy sie w bagnie. Czuje, ze wreszcie tonacy mi zawierzyl. Poddaje sie mym podtrzymujacym, ochronnym ramionom, robi nawet nieudolny wysilek, by mi pomoc, by mniej mi ciazyc. Zaczynam do niego mowic, on mnie slucha. Mozliwie delikatnie, ale bez zbytniego owijania w bawelne przedstawiam mu powage sytuacji. Pokazuje mu bagno wokol, nie ukrywam realnego zagrozenia, powoli wprowadzam go w moj plan ratowniczej akcji. Kepa po kepie musimy razem posuwac sie do przodu. Omawiam z nim krok po kroku. Musi wiedziec, gdzie idzie, inaczej mi nie pomoze. Czeka nas dlugi, morderczy powrot, ale ja znam droge, a dla mojego "rozbitka" najwazniejsze, ze nie jest juz sam. Wracamy, droga jest naprawde trudna. Przechodzac obok niektorych miejsc, moj podopieczny pod wplywem bolesnych wspomnien ze swej niedawnej wedrowki ku grzezawisku, ku bagnom zaczyna panikowac, tracic kontrole, przestaje isc razem ze mna, znow zdaje sie biernie tylko na moje ramiona. Uspokajam go jak potrafie, wskazuje mijane zasadzki, tlumacze mu, skad sie wziely na jego drodze, obiecuje mu, ze go na przyszlosc poucze jak takich niebezpiecznych miejsc unikac. Wciaz przerazony tym, co go spotkalo, ale juz chyba z jakas nadzieja niedoszly topielec mobilizuje nieprawdopodobna, jakby nadprzyrodzona resztke sil, by posuwac sie przy moim boku do brzegu. Nareszcie docieramy. On pada na ziemie - wykonczony, bezsilny, bezwolny. Przewidzialem to i troche martwie sie, co dalej, wiem przeciez, ze to nie koniec mojej ratowniczej akcji, ze jeszcze tyle niezbednego (czy nie najwiekszego?) wysilku przed nami. A wlasciwie ten wysilek czeka wylacznie mojego "topielca". Ja sam bede stal od teraz tylko z boku. Odrzuce ratownicza line, opuszcze podtrzymujace ramiona. Bede patrzyl i sluchal, prowokowal i podpowiadal. Nie ma juz ratownika i topielca, obaj jestesmy partnerami. Partnerami roztrzasajacymi wspolnie wszystkie aspekty zycia, niebezpiecznego zycia prowadzacego ku bagnom. Wyciagnalem topielca na twardy grunt, przyszedl czas, ze musi on stanac o wlasnych silach. Inaczej sie nie utrzyma. Pomoge mu jeszcze tylko odnalezc piekno stalego ladu, wskaze mu wlasna sile i wszelkie atuty, ktore mu pozwola docenic i cieszyc sie zyciem z dala od bagien. Bo bagno czyha gdzies tam w mroku. Lecz cudem uratowany topielec jest tego ryzyka swiadomy, nie zblizy sie do zdradzieckiego brzegu. Skoncentruje sie na moze i nie najlatwiejszym, ale przeciez w sumie jakze pieknym i ciekawym zyciu na solidnej ziemi. Wtedy sie rozstaniemy. Odejde na moj punkt obserwacyjny w poblizu mokradel, wciaz czujny, gotowy pospieszyc na ratunek. A nuz ktos nastepny wola z grzezawiska? Ten, ktorego slysze chyba wie o mojej obecnosci i pewnie na nia liczy, bo wola alarmujaco, glosno. Czyzby to moj "topielec" rozgadal o mnie wszystkim wokol? Tak czy inaczej, ide... Magdalena Nawrocka http://www.geocities.com/Paris/9627