Zaraz po przyjeciu naszego transportu w Bunie miedzy wiezniami
  Polakami pojawil sie kapo. Mial czarna opaske na ramieniu z napisem
  "Bekleidungskammerkapo". Byl to Polak z czerwonym winklem, zarza-
  dzajacy magazynem wiezniarskich butow, ubran, bielizny, plaszczy.
  Pochodzil ze Slaska. Nazywal sie Pawel Stolecki. Na Bunie nazywano
  go Paulek z bekleidungskammer. Paulek spytal: "Chlopaki, kto z was
  gra w pilke nozna?". Pytanie jak na oboz koncentracyjny, dosc szoku-
  jace. Zglosilo sie kilkudziesieciu kilku. Przyniesiono pilke i na placu
  apelowym odbyl sie normalny mecz. Dwie jedenastki zaciekle walczy-
  ly o zwyciestwo.[...] Czulem, ze gdybym wlaczyl sie do gry na boisku,
  nie bylbym w stanie po nim biegac. Ten rok na Montelupich i przebyta
  ostatnio choroba daly mi sie porzadnie we znaki.

  Po meczu pilkarskim do zugangow podeszla grupka wiezniow w bia-
  lych szpitalnych kitlach. Jeden z nich, mlody przystojny brunet, mial na
  lewej rece czarna opaske z napisem: "Lageraltester KB". Byl to kiero-
  wnik szpitala. Powiedzial glosno po polsku: "Jesli sa miedzy wami
  lekarze, niech wystapia". Lekarzy nie bylo. Nie bylo takze farmaceutow
  ani tez weterynarzy. W koncu spytal o chemikow. Wystapilem z grupy
  wiezniow. Zapisal moj numer i po chwili lekarze odeszli.

  Zycie pod celtami nie bylo wesole. Blokowy i sztubowi starali sie kijami
  wdrozyc nowych wiezniow do karnosci i posluchu. Budzili nas o czwar-
  tej rano i wypedzali z namiotow do mycia i sprzatania. Potem kawa na
  sniadanie i zbiorka na apel. Wrzask blokowego i sztubowych: "Antreten!"
  Wyrownanie szeregow z nieodzownym uzyciem kijow i rozkazami: "Vor-
  derman!" Seitenrichtung!" i znowu bicie. Az wreszcie cisza i apel. Po
  apelu zbiorka i formowanie komand roboczych. I znowu krzyki, i znowu
  bicie, tym razem przez kape komanda i voraibeiterow: "Los! Los! Bewe-
  gung!" Wreszcie komando ustawione piatkami i przeliczone. Pada roz-
  kaz: "Im Gleichschritt marsch!" "Links und links!", podaje krok kapo.

  Komando robocze wyrusza do pracy. Obok wartowni pada komenda:
  "Mutzen ab!" Kapo melduje stan komanda opuszczajacego oboz. I juz
  za chwile znajduje sie ono pod czula opieka kommandofuhrera i postow
  z SS.

  W okresie kwarantanny pracowalismy przy budowie toru kolejki wasko-
  torowej na duzych lakach polozonych na wschod od zakladow chemicz-
  nych. Bylo lato, wrzesien 1943 roku, cieple lato. Szybko rozeszla sie
  wiesc, ze nalezy uwazac na esesmanow z postenketty, poniewaz zda-
  rzaly sie wypadki, ze gdy wiezien zawolany przez straznika nie zdjal
  czapki i nie zameldowal sie prawidlowo po niemiecku, ten zrywal mu
  czapke z glowy, rzucal poza siebie i kazal po nia biec. Nastepnie mie-
  rzyl z karabinu i strzelal biegnacemu w plecy. Zabijal go "w czasie ucie-
  czki " i dostawal za to kilka dni urlopu. A wiec uwaga na czapki.

  Komando nasze zostalo podzielone na kilkunastoosobowe grupki.
  Kazda miala do wykonania zadanie wyznaczone przez niemieckiego
  majstra. Grupki byly porozrzucane po duzym terenie, tak ze czesto
  przy niektorych nie bylo ani kapy komanda, ani majstra.

  Wiezniowie w mojej grupce nie bardzo kwapili sie do roboty i dosc
  niemrawo ruszali lopatami. Zobaczyl to z daleka majster, podszedl
  i spytal, kto z nas zna dobrze jezyk niemiecki. Oprocz kilku innych zglo-
  silem sie takze i ja. Wlasnie mnie majster mianowal vorarbeiterem
  i polecil pilnowac, aby praca przebiegala sprawnie i szybko. Tak wiec
  juz w pierwszym dniu pracy w komandzie awansowalem na vorarbeite-
  ra, czyli na najnizszy szczebel w wiezniarskiej hierarchii. Oznaka mego
  stanowiska mial byc kawal kija, ktory wreczyl mi majster, nakazujac
  w razie potrzeby zrobic z niego odpowiedni uzytek. "caluj psa w nos",
  mruknalem do siebie,"nikogo kijem nie tkne".

  Wiezniowie pracowali przez chwile szybciej, ale nie trwalo to zbyt dlu-
  go. Wysypywali ziemie z podjezdzajacych po waskich szynach wago-
  nikow, a potem rownali nasyp lopatami. Ziemia byla ciezka, gliniasta,
  slonce silnie przygrzewalo. Byl upal. Majster odszedl, wiezniowie po-
  siadali w cieniu oproznionych wagonikow, nic sobie nie robiac z vor-
  arbeitera ani z jego kija. Vorarbeiter odpoczywal zreszta razem z nimi.

  Sielanka nie trwala jednak dlugo. Zobaczyl to z daleka majster. Z wiel-
  kim krzykiem podbiegl do wiezniow, ktorzy znowu zaczeli rozrzucac
  ziemie. Zaczal mnie sztorcowac. I stalo sie. Jak szybki byl awans, tak
  samo szybka byla degradacja. Nowym vorarbeiterem zostal czeski Zyd
  znajacy jezyk niemiecki. Ten byl o wiele madrzejszy ode mnie. Po odej-
  sciu majstra od czasu do czasu bil kijem w szyne i wrzeszczal po nie-
  miecku ile mial sil w plucach. Wiezniowie nic sobie z tego nie robili,
  dalej ruszali sie bardzo wolno, ale majster byl juz zadowolony. W ten
  sposob uczylem sie praktycznie lagrowego abecadla, to jest udawania
  zaangazowania w robocie i zachowania pozorow.

  Codziennie w poludnie nadjezdzali od strony fabryki wiezniowie rozwo-
  zacy tak zwana Buna Suppe. Byla to zupa dawana przez zaklad. Pelno
  w niej bylo jakiegos konserwowanego zielska, bardzo rzadko kawalek
  ziemniaka. Najgorsze dla mnie bylo to, ze byla potwornie slona. Nie mo-
  glem jej jesc. Inni wiezniowie zjadali wszystko i chetnie widzieliby dole-
  wke, ale zupy nie bylo za wiele. Martwilem sie brakiem apetytu. Zupa
  ledwie przechodzila mi przez gardlo.

  Tak uplywal dzien za dniem na polach pod Oswiecimiem w goracych
  promieniach slonca. W czasie jednego przedpoludnia moja grupa pra-
  cowala dosc blisko stojacego w postenkecie esesmana. Upal byl duzy,
  ruszalismy sie jednak energiczniej niz zwykle, balismy sie podpasc.
  Porozpinalismy marynarki i koszule, pot splywal nam po twarzach.
  Udawalem wielkie zaangazowanie w machaniu lopata. Wbijalem ja
  w gliniana ziemie i udajac starego robociarza, spluwalem w rece i
  rozrzucalem dalej ziemie po nasypie. Nagle uslyszalem glos straznika:
  "Du! Komm hier!" Wystraszylem sie. Szybko wzialem lopate w lewa
  reke, czapke zerwalem z glowy, stanalem przed straznikiem na bacz-
  nosc i zameldowalem przepisowo, ze haftling numer 126825 melduje
  sie na rozkaz.

  Przez sekunde czekalem co bedzie dalej. Sciskalem silnie czapke
  w prawej dloni. "Was bist du von Beruf?", spytal esesman. "Jestem
  chemikiem", odpowiedzialem. "Widac, zes nie robotnik, bo plujesz
  w rece przy robocie lopata. Jak bedziesz tak dalej robil, to szybko
  ci sie porobia odparzenia na rekach, potem zakazenie, a w koncu
  czeka cie himmelkommando". Stalem przez chwile bez slowa. Potem
  krzyknalem: "Jawohl!", i predko wrocilem do swej grupy. Nie umia-
  lem sobie wytlumaczyc, co spowodowalo odezwanie sie esesmana
  i taka troske o moje dlonie. Przeciez wychowano ich na twardych
  ludzi. Wpajano im od lat dewize, ze wspolczucie jest slaboscia.
  Zaczalem dalej rozrzucac ziemie lopata, ale przestalem juz pluc w
  dlonie.[...]

  Przypomnialem sobie o szpitalu i lekarzu. Przydalaby sie aspiryna
  lub jakies lekarstwo na gardlo, ktore zaczelo mnie lekko bolec po
  wypiciu zimnej wody. Trzeba sie bedzie kiedys wybrac do tego KB.
  Po kilku dniach obudzilem sie rano zerwany z lozka krzykiem bloko-
  wego i wyszedlem wraz z innymi przed namiot. Czulem, ze mam juz
  gardlo opuchniete i goraczke. A to pech, kwarantanna sie konczy,
  a tu pewnie angina. Zobaczylem idacego opodal kape Paulka.
  Podbieglem do niego. Pierwsze slowa wyszly mi dosc nienaturalnie
  z opuchnietego gardla. "Co ci sie stalo? Dlaczego tak mowisz?",
  spytal kapo. "Boli mnie gardlo". "Chodz ze mna, ide wlasnie do KB".

  Poszedlem z nim. Paulek wszedl do pokoju naczelnego lekarza.
  "Stefan", powiedzial, to ten chemik z Krakowa. Boli go gardlo,
  zaopiekuj sie nim." "A to ty, chemik!", poznal mnie lekarz. "Tak, to
  ja". "Otworz gebe. No tak, masz angine, jak zloto. Natychmiast do
  lozka". I tak znalazlem sie w szpitalu. Wykapany w waschenraumie,
  umieszczony w lozku, zaczalem kuracje. Nie trwala ona zbyt dlugo.
  Mlody organizm, wsparty niezastapiona aspiryna, przezwyciezyl
  goraczke. Po kilku dniach temperatura wrocila do normy. Codzien-
  nie doktor Stefan przychodzil w asyscie lekarza blokowego i ogladal
  chorych. Popatrzyl na moja krzywa goraczki i powiedzial:"Entlassen",
  co znaczylo zwolniony na lagier. Potem spojrzal na moja twarz: "A,
  to ty? Wiec lez dalej". No to lezalem.

  Lezenie nie bylo zle. Daleko od postenketty, esesmanow, kija kapy,
  wrzasku majstra, lopaty i kipowania wozkow. Jedynie noce i poranki
  byly makabryczne. Budzac sie widzialem w swietle szarzejacego dnia
  tysiace starych znajomych, ktore uciekaly po deskach lozka polozo-
  nego wyzej i kryly sie w zakamarkach. Byly to pluskwy, byla to rzeczy-
  wiscie plaga egipska, z ktora nikt nie mogl dac sobie rady.

  Pewnego pieknego dnia doktor Stefan po obejrzeniu mojego wykresu
  goraczki zdecydowal: "Wstawaj, mam dla ciebie zajecie, idziesz pra-
  cowac do dentysty". Bylem lekko przestraszony. Co jak co, w bojce
  moglem nawet komus wybic zeby, ale wyrywac je, to nie. Wstalem, wlo-
  zylem swoje zdezynfekowane ubranie i poszedlem do zahnstation.
  Przyjal mnie nowy szef, jugoslowianski volksdeutsch Herman, facet
  o posturze atlety. "Bedziesz moim pracownikiem, a wlasciwie sluzacym.
  Do twych obowiazkow nalezec bedzie codzienne wysprzatanie calej
  zahnstation, mycie podlog, starcie kurzu, wymycie i zdezynfekowanie
  spluwaczki, oczyszczenie i sterylizacja narzedzi dentystycznych oraz
  utrzymanie porzadku w poczekalni, gdy zaczna przychodzic popolud-
  niowi pacjenci. W czasie rwania bedziesz mi asystowal, bedziesz row-
  niez tlumaczem dla tych wszystkich, ktorzy nie znaja niemieckiego".
  Takim dentysta to moge byc bez trudu.

   Zaczela sie codzienna praca. Gabinet byl bardzo dobrze wyposazony
   w narzedzia stomatologiczne. Nie bylo tylko zastrzykow znieczulajacych.
  Jedyna czynnoscia uslugowa dla normalnych wiezniow bylo rwanie
  zebow bez znieczulenia. Dla prominentow lagrowych, blokowych czy
  wazniejszych kapow Herman znajdowal jakis zastrzyk, ale przekonalem
  sie z czasem, ze to znalezienie zawsze ich cos kosztowalo. Przycho-
  dzili oni do dentysty przed poludniem. Tak im, jak zreszta przede wszy-
  stkim esesmanom, dentysta leczyl zeby, naprawial zepsute.

  Panowalo wtedy przekonanie, ze zepsute zeby sa zrodlem wszelkich
  chorob i dolegliwosci, ktore moga sile robocza pracujaca dla zwycie-
  stwa III Rzeszy eliminowac z procesu produkcyjnego. Skoro tak, to
  rwano, i to rwano potokowo. Wszystkie zepsute zeby naraz. Trzeba
  uczciwie przyznac, ze Herman robil to swietnie. Nigdy nie mial tak
  zwanych nachbehandlungen, czyli czynnosci dodatkowych zwiazanych
  z rwaniem zeba. Rwanie trwalo sekundy i tylko glosne "ab!" Hermana
  zmuszalo wieznia do zeskoczenia z fotela po krotkim przeplukaniu
  ust woda. Ma sie rozumiec, ze po kilkunastu rwaniach spluwaczka nie
  wygladala zachecajaco, byla zakrwawiona podobnie jak fartuch den-
  tysty.

  Raz przydarzyl sie zabawny wypadek. Pierwszym pacjentem byl w tym
  dniu mlody, moze 17-letni polski Zyd. Pochodzil gdzies z kresow
  wschodnich. Z trzesacymi sie lydkami usiadl na fotelu. "Otworz!",
  zakomenderowal dentysta. Nie pytal nawet, ktory zab boli chlopaka,
  wyrwal zepsuty i powiedzial: "Wypluj". Chlopak zrozumial polecenie,
  z ustami pelnymi krwi zaczal wodzic oczami w lewo i w prawo. "Spuck
  aus!", ryknal powtornie Herman. Chlopak wyplul, ale na podloge,
  wprost pod nogi dentysty. Ten zaczal walic go po twarzy. Domyslilem
  sie o co chodzi. "Nie bij go, przeciez on nie wiedzial, co ma zrobic.
  Jest chyba pierwszy raz w zyciu w gabinecie dentystycznym. Widzi
  kolo siebie wyczyszczone, swiecace mosiadzem naczynie, podobne
  do takich jakie widzial u swojego rebe. Krzyczales na niego, to wyplul
  na podloge, co mial robic?"

  Rzeczywiscie chlopak potwierdzil, ze przeciez naczynie jest takie ladne,
  jak by mogl do niego napluc. Mial pecha, ze byl pierwszym pacjentem
  w tym dniu. Po kilkunastu rwaniach spluwaczka juz tak pieknie nie wy-
  gladala.

  Dni mijaly. Przyzwyczailem sie do pracy w zahnstation. Jednak od pew-
  nego czasu zaczelo sie dziac ze mna cos niedobrego. Zaczal mnie tra-
  pic coraz ostrzejszy reumatyzm. Bylem przerazony. Lekarze nie oriento-
  wali sie, skad mogl pochodzic ten ostry, nagly bol w miesniach obu nog
  lub rak. Byly takie momenty, ze wspinalem sie na lozko, podpierajac sie
  doslownie broda. W glowie od przeszlo roku, od czsu przesluchania na
  Monte czulem czesto przeciagly gwizd. Przyjdzie chyba wyleciec przez
  komin. Jaka moze byc przyczyna? Co sie ze mna dzieje?

  Wybralem sie jeszcze raz na interne do doktora Kowacza, slowackiego
  Zyda. Ten zbadal mnie dokladnie, ale nie mogl stwierdzic co powoduje
  takie silne bole miesni. Zaproponowal mi probe leczenia zastrzykami
  z gotowanego mleka. Przystalem na eksperyment, co mialem robic.
  Moze jest to jakas szansa?

  Bialy plyn niegroznie wygladal w sterylnej strzykawce. "Moze gdyby mi
  pan doktor dal wypic litr, to by predzej pomoglo", zazartowalem. Potar-
  cie skory nad posladkiem wata zamoczona w spirytusie, uklucie i na-
  gly okropny bol. Czuje, ze sie dusze, ze nie moge zlapac tchu. Ostat-
  kiem sil rzucilem sie do okna. Rozwarlem je szeroko i zaczalem glebo-
  ko, coraz glebiej wciagac powietrze. Wreszcie wraca oddech. Pluca
  i serce zaczynaja normalnie pracowac. Z czola strozka cieknie mi pot.
  "Dziekuje doktorze za takie leczenie, Juz nigdy, za duzo mnie to dos-
  wiadczenie kosztowalo." " Wiesz przeciez, ze nie chcaialem ci nic
  zlego zrobic, chcialem ci pomoc".

  Moja dolegliwoscia zainteresowal sie Herman. W wolnej chwili obejrzal
  pewnego razu moje uzebienie i stwierdzil, ze jeden z trzonowych zebow
  psuje sie, a na dziasle tworzy sie maly rozek ropny. "Zab jest nie do
  uratowania. Trzeba go usunac. Wiesz co, mam jeszcze jeden zastrzyk
  znieczulajacy, ktory mi pozostal po ekstrakcji zeba jednego esesmana.
  Siadaj na fotel. Dam ci ten zastrzyk i usune zab".

  Herman wbil igle w dziaslo. Poprawilem sie na fotelu. Po paru sekundach
  bylo po wszystkim. "Fistula", odrzekl dentysta. U jednego z korzeni zeba
  wisiala ropna torebka. "Spuck aus!" I stalo sie! Od tej chwili, jak reka
  odjal, ustaly bole reumatyczne tak w rekach jak i w nogach i juz sie nie
  powtorzyly. Podziekowalem Hermanowi. Rozpierala mnie radosc. Moze
  lot przez komin nie jest mi jeszcze pisany? Zeby tak udalo sie jeszcze
  wyeliminowac ten przejmujacy gwizd w glowie, dokuczliwy skutek ude-
  rzenia gestapowskiej piesci.

  Jakis czas pozniej dowiedzialem sie, ze doktor Cuenca, grecki Zyd, byl
  w Salonikach slawnym laryngologiem. Opowiedzialem mu wszystko.
  Cuenca kazal mi przyjsc na badanie. Dlugo patrzyl w moje lewe ucho
  przy pomocy czolowego lusterka. Potem wkroplil mi do ucha jakas ciecz
  i polecil przyjsc do siebie za trzy godziny. Po uplywie tego czasu wzial
  szpryce, nabral do niej wody destylowanej i bez specjalnego ostrzeze-
  nia wstrzyknal mi do ucha silny strumien. Zobaczylem wszystkie gwiazdy.
  Mialem wrazenie, ze gdzies pod czaszka przelewaja mi sie morskie
  balwany. Cuenca byl zupelnie spokojny. Wsunal do ucha male szczyp-
  czyki i wyjal kulke waty, otoczona woskowina. "To miales w uchu. Gesta-
  powiec przez swoje silne uderzenie wcisnal ci wate do ucha, uszkadzajac
  przy tym blone bebenkowa". Od tej pory stwierdzilem, ze gwizd calkowi-
  cie ustal. Bylem uszczesliwiony. Nareszcie bede mogl spac spokojnie.
  I rzeczywiscie od tej pory mialem spokoj.

------
- Mieczyslaw Zajac: "Powrot niepozadany", Wydawnictwo Literackie,
  Krakow, 1986.

Odpowiedź listem elektroniczym