Wielu wiezniom w momencie przekraczania bramy KL Auschwitz przypo- minaly sie slowa z "Boskiej komedii" Dantego: "Porzuccie wszelka na- dzieje, wy, ktorzy tu wchodzicie". Mnie tez. Ale zaraz otrzasnalem sie, przeciez nie moge nie miec zadnej nadziei, bo sie wykoncze. Musze wierzyc! Wierzyc w koniec wojny, wierzyc w sprawiedliwosc boska. Musze przetrzymac! Patrzylem na sasiadow. W oczach Derenia, Deja, Niedbaly, Szachowskiego i innych widac bylo nie tajone przerazenie. Pekacki poruszal cicho wargami, pewnie sie modlil. Przeprowadzono nas do jakiegos pomieszczenia, gdzie odebrano zegar- ki, pierscionki lub obraczki, pieniadze, a takze ubrania, buty i bielizne. Nadzy, ustawieni w szereg, podchodzilismy do fryzjera, ktory scinal wlosy i golil zarost. Fryzjer byl starym wiezniem. Dlugo mnie strzygl i golil, bo chcial sie dowiedziec wszystkich nowosci z Krakowa. Kiedy nie bylo juz wloska na skorze glowy, ogolil mi nawet wloski na nogach. Przez caly czas gadalismy. "Nie boj sie", mowil fryzjer, "dobrze tu o tobie opowiadano, o tym jak sie spisywales na Montelupich, tu nie zginiesz". Bylem troche zdziwiony, troche zazenowany. "U nas teraz", mowil fryzjer, "jest o wiele lepiej niz przedtem. Na szczescie nie ma juz tyfusu i w lagrze zelzalo. Juz nie zabi- jaja za byle co. Wolno pisac listy i od pol roku mozna dostawac paczki z domu. A zarcie to przeciez podstawowa rzecz. Grunt to znalezc znajomych na dobrych funkcjach i gdzies sie dobrze za- wiesic". Po kapieli zaczeto dawac nam numery. Transport krakowski otrzymal numery od 126803 do 126826. Jako alfabetycznie przedostatni, otrzy- malem numer 126825. Ale jeszcze przed otrzymaniem numeru zaszlo cos, czego dlugo nie moglem pojac. Przyszedl do mnie jakis wiezien, w porzadnym, czys- tym pasiaku, z czapka fantazyjnie przekrzywiona na ucho. Na pier- si mial czerwony winkiel z litera P. A wiec Polak. "Ty nazywasz sie Mietek Zajac?" "Tak, ja" "Data urodzenia?" "17 lutego 1919". "Student?" "Tak". "Pamietaj, to co ci powiem, musi zostac na zawsze tajemnica. Tajemnica miedzy nami dwoma. Nazywam sie Seba- stian....." Nazwiska nie doslyszalem. "Pracuje w Politische Ab- teilung. Sluchaj dobrze, twoja sprawa jest powazna. Wiem, ze masz tu wielu znajomych i przyjaciol z okresu twego pobytu na Montelu- pich. Slyszalem, ze juz obmyslili dla ciebie dobre miejsce i sta- nowisko w obozie jak dla czlowieka, ktory wart jest pomocy. Ale musisz odmowic. Nie mozesz tutaj zostac w Oswiecimiu centralnym. Grozi ci wielkie niebezpieczenstwo, domysl sie jakie. Wyjedziesz stad najblizszym transportem. Nie bron sie ani usiluj tu pozostac. Jedz, jak tylko bedziesz na liscie. My juz zrobimy co trzeba z twoimi papierami, ale musisz stad zniknac. Masz teraz do wyboru: albo stary numer rzedu 46 tysiecy, albo nowy obecny. Kazdy z nich mozesz otrzymac. Nie moge ani tez nie chce wybierac za ciebie. Sam decyduj!" Bylem zaszokowany. Nie wiedzialem, co odpowiedziec. Czulem, ze nieznajomy zyczy mi dobrze, ze powinienem go posluchac. Ale kto- ry numer wybrac, ktory bedzie lepszy, z ktorym bedzie bezpieczniej? Trzeba sie decydowac. "Daj nowy i zapisz na transport. Dziekuje ci i dziekuje twoim kolegom za troske o mnie. Do widzenia". W tym momencie przypomnialem sobie wypowiedz kierownika kancelarii na Montelupich. W glosie esesmana wyczulem wowczas jakas grozbe, ale nie zdawalem sobie sprawy z jej znaczenia. Dopiero teraz, po rozmowie z wiezniem z Politische Abteilung, za- czalem kojarzyc. A wiec jest zle. Bardzo zle! Grozi mi niebezpie- czenstwo. Trzeba uciekac. To sprawka referenta. Wiedzial, ze by- lem w organizacji tym, ktory w zastepstwie komendanta odbieral uroczysta przysiege od nowych czlonkow, bylem studentem. To wszy- stko powiedzial w czasie przesluchania donosiciel. Tu jest wiec pies pogrzebany. Ciagly gwizd w glowie przypominal mi chwile na Montelupich. Nastapilo przyszywanie numerow z czerwonym winklem z litera P na lewej stronie marynarki, a nastepnie nakluwanie na lewym przed- ramieniu numerow oswiecimskich. Z czasem dowiedzielismy sie, ze tylko w Auschwitz i jego podobozach stosowano tatuowanie numerow. Ja takze stalem sie teraz numerem i przestalem nosic swoje naz- wisko. Zaczeli sie schodzic dawni koledzy i znajomi. Naznosili chleba i zupy, tak ze wraz ze mna mogli pozywic sie wszyscy z transpor- tu. Powitaniom, opowiadaniom i wspominkom nie bylo konca. "Nie boj sie, tu nie zginiesz, tu nie bedzie ci zle, pamietamy o to- bie. Mamy dla ciebie posade, bedziesz schreiberem na bloku, przeciez znasz dobrze niemiecki". Bylo mi bardzo przyjemnie, cieszylo mnie to kolezenstwo i przy- jazn roznych ludzi. Bogu dzieki, ze tak jest. Przypomnialem sobie jednak ostrzezenie tego wieznia z Politische. Nie moglem sobie wytlumaczyc, dlaczego ci zupelnie obcy ludzie przejeli sie moim losem i usiluja mi skutecznie pomoc. Ale widocznie tak musi byc. Trudno mi bylo wytlumaczyc kolegom, dlaczego chce isc na trans- port. "My to zalatwimy", mowili, "nigdzie nie musisz jechac, tu ci bedzie najlepiej". Niestety nie moglem sie wtedy dowiedziec, co sie dzieje z moimi kolegami z organizacji, czy zyja jeszcze i jak im sie powodzi. Kwarantanna wiezniow z mojego transportu odbywala sie w bloku numer 8a. Na kwarantannie wiezniowie nie pracowali i oprocz sprzatania bloku i terenu wokol niego nie mieli nic do roboty. Wreszcie zaczeto szykowac transport. Niestety nie doczekalem sie wtedy transportu, bo pewnego slone- cznego dnia przy koncu czerwca blokowy zrobil zbiorke bloku kwa- rantanny. Stalismy kilkadziesiat minut w szeregach. Wtedy nadeszli dwaj esesmani i w obecnosci pisarza blokowego zaczeli lustrowac szeregi. Niektorym wiezniom stawiali jakies pytania. Stalismy obok siebie z Witkiem Szachowskim. Podeszli do nas i zaczeli py- tac o przebyte choroby i obecny stan zdrowia. Balem sie bardzo, nie wiedzialem jaka bedzie dla mnie lepsza odpowiedz. Dla pewnosci nie usilowalem zmyslac i powiedzialem, ze oprocz grypy nie chorowalem na zadna inna chorobe. Podobnie odpowiedzial Witek. Zapisano nasze numery. Tak samo postapiono jeszcze z kilkoma wiezniami. Wszyscy zapisani byli w mlodym wieku. Esesmani polecili zaprowadzic nas do ambulatorium bloku 28 w rewirze obozowym. Poszlismy tam nazajutrz. Lekarz, oficer SS, sprawdzil nasze numery z lista i przebadal nas. Pytal, czy nie chorowalismy na jakies choroby zakazne, szczegolnie interesowalo go, czy nie chorowalismy na tyfus plamisty. Zgodnie z prawda odpowiedzialem, ze nie chorowalem na tyfus. Zanotowal cos na liscie. Potem skierowal nas na badania, polecil aby wszyst- kich zwazono, pobrano krew z zyly i palca oraz zrobiono przeswie- tlenie pluc. Po ukonczeniu badan kazdy otrzymal kartke z wynikami i poszlismy ponownie do ambulatorium. Ten sam lekarz SS przejrzal wyniki i polecil stojacemu obok esesmanowi w kitlu sanitariusza zrobic nam zastrzyki. Ten wstrzyknal kazdemu w lewa piers jakis brunatny plyn. Potem kazano wciagnac nas na stan bloku. Sanitariusz wiezien zaprowadzil nas wszystkich na pierwsze pietro. Zapytywany po drodze o to, co sie wlasciwie z nami robi, dawal wymijajace odpowiedzi. Ulozono nas w lozkach. Lezelismy z Witkiem obok siebie. W naste- pnych dniach stwierdzilem, ze zle sie czuje, ze mam goraczke. Podobnie zreszta bylo z kolega. Bardzo bolala mnie glowa, trzesly mna dreszcze. Wtedy opuscilismy blok 28. Zaprowadzono nas do bloku 20 i ulozono w sztubie na parterze. Przez caly czas bolaly mnie stawy i odczuwalem bardzo silny bol glowy. Pamietam, ze rozmawia- lem z jakims sanitariuszem Polakiem o tym, ze jestem studentem z Krakowa. Na wpol przytomny zapamietalem jeszcze, ze przychodzil do sztuby ten sam lekarz SS, badal mnie, sprawdzal puls, ogladal jezyk, wysypke na piersiach i dawal do polykania jakies medyka- menty. Potem stracilem przytomnosc. Inni chorzy mowili mi pozniej, ze trwalo to u mnie dwa tygodnie. Wreszcie zaczalem przychodzic do siebie, ale bylem slaby jak mucha. Goraczka spadla. Przeniesiono mnie wtedy do gornej sztuby w tym samym bloku. Ucieszylem sie, bo zastalem tam takze Witka Szachow- skiego. Znowu przychodzil ten sam lekarz SS, ogladal nas, robil jakies notatki i polecil badanie krwi i moczu. W wielkiej tajem- nicy dowiedzielismy sie, ze bylismy chorzy na tyfus, ktory wstrzy- knieto nam w bloku 28. Po chorobie odczuwalem duze pragnienie i glod. Pomagali mi sani- tariusze krakowianie. Jeden z nich uwazal, ze lepiej byloby dla nas, gdybysmy znikneli z Auschwitz centralnego i poszli na tran- sport. Wtedy przypomnialem sobie, ze to samo radzil mi ten Polak z Poltische Abteilung. W bloku szonungowym odwiedzili mnie znajomi z Montelupich. Juz nie namawiali mnie do pozostania. Postarali sie, ze nasze numery, to znaczy moj i Witka, znalazly sie na liscie transportowej. Ponad tysiac wiezniow, przewaznie specjalnie dobranych fachowcow, przemaszerowalo do nowego obozu. Jak tam jest, nikt nie wiedzial. Bylo cieplo, swiecilo slonce. Maszerowalismy przez miasto Oswie- cim w kierunku na Krakow. Po kilkunastu kilometrach nuzacego marszu po pokrytej kurzem drodze skrecilismy w prawo i weszlismy do obozu, ktory od najblizej polozonej wioski nosil nazwe Monowice. Transport nasz pomaszerowal na plac apelowy. Oboz nosil wlasciwie rozne miana. Nazywano go takze Auschwitz trzy, przyjmujac, ze oboz centralny to byl Auschwitz jeden, a Brzezinka Auschwitz dwa. Miedzy wiezniami przyjela sie nazwa Buna, od fabryki chemicznej Bunawerke, ktora budowali dla koncernu IG Farbenindustrie. Oboz byl polozony wzdluz drogi Oswiecim-Skawina. Skladaly sie na niego szeregi drewnianych barakow, z zewnatrz wygladajacych dosc schludnie, poprzedzielanych prostokatami gruntu obsianego trawa. Przy placu apelowym staly dwa duze namioty zwane celtami. W tych celtach rozlokowano caly nasz transport, po kilkuset ludzi w kaz- dym. Zgodnie z moim dotychczasowym zwyczajem obralem lozko na sa- mej gorze, na trzecim pietrze. Tam zawsze bylo czym oddychac. ------ - Mieczyslaw Zajac: "Powrot niepozadany", Wydawnictwo Literackie, Krakow, 1986.