Kulisy 2004-09-09
Niewolnika zatrudnię
Niewolnicy XXI wieku
Miała na nich czekać dobra praca za godziwe pieniądze. Spotkały ich
poniżenia i wyzysk. Na budowach Francji, przy różnych pracach w Europie i
Ameryce, polscy robotnicy często zmieniają się w niewolników dwudziestego
pierwszego wieku.
WŁODZIMIERZ SZCZEPAŃSKI
Byłem niewolnikiem! - niemal krzyczy Ryszard Smaza z Chocianowa. - A
najbardziej nie mogę zapomnieć, jak strasznie byłem głodny! Na cały dzień
dostawaliśmy miskę makaronu polanego ziemniaczaną papką. Gdy wyjeżdżałem >>do
Francji ważyłem 70 kilogramów, na budowie zjechałem do 55 kilogramów.
Smaza wraz z zięciem, jak tysiące Polaków, wyjechał na Zachód zarobić na
czarno parę groszy. Jako pierwszy odważył się wystąpić przeciw >>nieuczciwemu
pracodawcy. Przed dwoma tygodniami w sądzie we francuskim Epinal ruszył
proces rodziny G., która zatrudniła Smazę. Prokurator uznał, że Polak był
ofiarą handlu ludźmi. - Sędzina podeszła i podziękowała mi, że >>przyjechałem.
Że miałem odwagę i doprowadziłem do procesu - mówi Smaza.
Niemal w tym samym czasie 23 sierpnia minął bez echa ogłoszony przez
Organizację Narodów Zjednoczonych Dzień Walki z Niewolnictwem. A według
najnowszych szacunków ONZ, na świecie jest ponad 20 milionów niewolników.
Żyją i pracują w warunkach gorszych niż w czasach, gdy niewolnictwo >>istniało
oficjalnie!
Gdybym dostał euro
Po uliczkach Chocianowa, miasteczka zagubionego na Dolnym Śląsku, snują >>się
młodzi mężczyźni. Mijają stojące pod sklepową witryną rowery o pogiętych,
przeżartych rdzą ramach, które należą do zbieraczy jagód. Niektórzy z >>tanim
winem zmierzają w kierunku parku. O tej porze mieszkańcy powinni być w
pracy, ale w miasteczku nie ma roboty. Jeżdżą więc na Zachód.
O wyjeździe marzą też chłopcy z Wierzbowej Śląskiej, wioski pod >>Chocianowem.
Przyszli na dworzec kolejowy, aby popatrzeć, kto przyjeżdża z wielkiego
świata, komu się w życiu udało. Sebastian Jankowy, drapiąc się po szyi,
rzuca: - Może i strach wyjechać. Trzeba jednak zaryzykować, bo tu nie ma
roboty.- Pozostają jagody. Najlepiej za nie płacą - wtrąca się Paweł
Wojtarowicz. Jego słowa wywołują śmiech kolegów.
- Uczymy się w budowlance. Potem wyjedziemy do Niemiec - mówi Rafał
Polaczek. Ryszard Smaza i jego zięć Robert też postanowili wyjechać. >>Znajoma
rodziny G., Polaków którzy wyemigrowali do Francji i od kilku lat mają
tamtejsze obywatelstwo, zaoferowała im w ubiegłym roku pracę we Francji.
Smaza potrzebował pieniędzy na operację żony. - Kierowca furgonetki nie
powiedział nam, dokąd nas wiezie. Odebrał nawet mapę - opowiada.
Mieli wyremontować dawną szkołę w Epinal. Spali na brudnym strychu, na
rzuconych na podłogę materacach, a łazienkę zrobili na zewnątrz budynku.
Praca była ciężka i z dnia na dzień jej przybywało. - Zaczynaliśmy o
godzinie 9, kończyliśmy o 23, a potem bywało, że pracowaliśmy do rana. Po
dwadzieścia godzin dziennie. Przez cały czas pilnował ich młody G.
Obowiązywał zakaz rozmów.
- Jeśli rozmawialiśmy, to wtedy siedział z nami młody. Jednak robota była
tak zorganizowana, że nie kontaktowaliśmy się. Każdy pracował na innej
kondygnacji - wspomina Smaga. Z pracami, które ciężkie były dla dwóch >>osób,
musieli sobie radzić w pojedynkę.
- Jak na budowę wpadał stary G., to wciąż narzekał, że mało zrobiliśmy. I
popędzał: -Dalej! Robić! Robić! Wy ch...! - krzyczał. Twarz Smazy wykręca
grymas. - To upokarzające, bo roboty się nie boję. Na dowód Smaza pokazuje
medale przyznane za pracę w górnictwie i paszport z czasów pracy na
algierskiej budowie. - Mieliśmy zakaz wychodzenia z budynku. Nawet do >>okien
nie mogliśmy podchodzić, aby nikt nas nie widział - opowiada.
Wreszcie Smaza nie wytrzymał i wszedł do pomieszczenia, gdzie G. zabronił
wchodzić. - Byłem tak głodny, że złamałem zakaz. Urwałem sobie kawałek
leżącej tam bagietki. Zauważyli mnie. Dostałem opieprz, ale za to nie
dostałem codziennej miski makaronu - wspomina. Następnego dnia Smaza >>uciekł
z budowy. - Wiedziałem, że stary G. ma nielegalnie broń, z której już
strzelał do pracujących u niego Polaków - kiedy Smaza to opowiada, jego >>ręce
nerwowo dygoczą. - Było mi wszystko jedno. Miałem dość upodlenia! >>Słaniając
się, ruszył do miasteczka, do żandarmerii. Po drodze zauważył go
przejeżdżający autem G. - Usiłował mnie wciągnąć do samochodu. Zacząłem
krzyczeć i wołać policję, wtedy mnie puścił. W końcu udało mi się dotrzeć >>na
posterunek.
Z posterunku Smaza trafił do szpitala. Wkrótce dołączyli do niego dwaj
towarzysze niedoli. - Trzy miesiące nie mieliśmy z nimi kontaktu. Aż tu
dzwonią z konsulatu, że mąż jest w szpitalu pod opieką policji - mówi żona
Ryszarda, Barbara. - Czy nie mogliśmy wcześniej czegoś zrobić? - >>zastanawia
się Smaza. -Pracowaliśmy na czarno, mielibyśmy kłopoty z prawem we >>Francji,
a potem jeszcze w kraju. G. przekonywał, że w jego kieszeni siedzą >>żandarmi.
Raz widzieliśmy, jak poklepywał jednego po ramieniu. Wiedzieliśmy, że ma
broń. Poza tym nie mieliśmy nawet centyma, żeby zadzwonić, ani mapy, aby
wiedzieć, gdzie uciekać - zawiesza głos, a po chwili dodaje: - Gdyby >>jednak
dał nam te obiecane 200 euro, siedzielibyśmy cicho.
Koszmar wciąż trwa
Po powrocie do kraju koszmar się nie skończył. Znajomi rodziny G. zaczęli
zastraszać Smazów, aby wycofali oskarżenia. - Dzwonili do mnie. Rozmówca
powiedział, że zna adres syna i że wszystko wie o jego dzieciach. >>Zauważyłem
też, że pod naszym domem przesiaduje Dariusz M., taki jeden od rodziny G. >>-
Smaza zgłosił się na policję. - Potraktowali nas poważnie. Gdy kolejny raz
tamci zadzwonili, to telefon był na podsłuchu. Głos w słuchawce kazał
przyjść na spotkanie do parku.
Dalej akcja przypomina opowieść szpiegowską. Smaza z zięciem wyszli z >>domu,
nie wiedząc, co ich czeka. Trochę kluczyli, aby sprawdzić, czy policjanci >>na
pewno ich ubezpieczają. - W parku podbiegł do nas M. Kolejny raz >>powiedział,
że mamy wycofać oskarżenia. Gdy niedaleko przejechał radiowóz, M. poczuł >>się
nieswojo i uciekł. Wtedy z krzaków wyszedł taki w kufajce z piwem.
Powiedział, że jest z policji i spytał, czy to ten. Potwierdziliśmy, a >>wtedy
on coś powiedział przez krótkofalówkę. W końcu M. złapali pod Bolesławcem.
Próbował uciekać, omal nie przejechał dwóch policjantów.
Mimo że od tych wydarzeń upłynęło kilka miesięcy, rodzina Smazów nadal >>żyje
w strachu. - Ryszard krzyczy przez sen, albo nie może spać i chodzi po
pokoju. Stał się agresywny... - denerwuje się Barbara. Jeszcze gorzej >>pobyt
we Francji odbił się na ich zięciu, Robercie. - Nie chce wychodzić z domu,
bo boi się, że go ktoś śledzi. Stale siedzi przy stole i tylko duma -
opowiada Barbara.
Niedaleko domu Smazów mieszka Eric Aura. Pochodzi z Burkina Faso, a znany
jest nie tylko w Chocianowie, bo zwyciężył w drugiej edycji programu >>"Bar".
Eric mówi po francusku i w pierwszych dniach, gdy Smaza uciekł z upiornego
placu budowy, dzwonił do Francji po wieści. - W Polsce jest więcej takich
ludzi, jak Smaza. Boją się jednak mówić. Dlatego dobrze, że Smaza >>zdecydował
się szukać sprawiedliwości, bo inni pójdą w jego ślady - uważa Aura.
Oszustwo czy rygor?
Ofiarą handlarzy ludźmi padają nie tylko osoby niewykształcone. Andrzej z
Warszawy studiuje politologię i socjologię. Przed rokiem wyjechał do USA.
Pracę w parku rozrywki organizowała agencja. To co było w ofercie, na
miejscu wyglądało inaczej. - Dojechaliśmy tam o drugiej w nocy. Następnego
dnia o siódmej rano rozpoczęło się szkolenie, sześć godzin bez żadnego
posiłku - opowiada Andrzej.
Już wtedy poinformowano ich, że jeśli przerwą pracę, zostanie wezwana
policja i będą deportowani. Czeka to też tych, którzy zostaną przyłapani >>na
kradzieży. - Pod koniec naszego pobytu złapano jedną osobę. Ale większość >>z
nas uważała, że to była podpucha, aby reszta Polaków siedziała cicho - >>mówi.
Za godzinę pracy dostawali mniej, niż im obiecali. Musieli też wpłacić
kaucję za mieszkanie, na tyle wysoką, że zniechęcała do ucieczki. Andrzej
mógłby po swoich doświadczeniach napisać magisterkę o systemie
zniewolenia. - Wieczorami rozmawialiśmy z kumplami. Często padało
stwierdzenie, że, kurwa, to jest niewolnictwo! Widziałem, jak jeden >>chłopak
przy obiedzie rozpłakał się, dziewczyna wpadła w histerię. W pierwszych
dniach ludzie buntowali się, byli agresywni, a potem obojętnieli. Zamykali
się w sobie - opisuje.
Mechanizm pomniejszania poczucia własnej wartości działał precyzyjnie.
Jeżeli grupa buntowała się, to kierowca busa wyłączał im klimatyzację. >>Albo
przychodzili do pracy, a przyjmujący ich nie miał czasu. Czekali więc w
deszczu pod drzewem. O sytuacji informowali sponsora wyjazdu. Przez >>telefon
poradzono im, żeby siedzieli cicho, bo stracą pracę.
Andrzej należał do grupy, której nie odebrano paszportów. Dlatego uciekł.
Znalazł dobrze płatną pracę. Nie musiał oddawać krwi, jak robi wielu
studentów, aby zdobyć pieniądze na powrót do kraju. - To nie tylko
pracownicy parku powodowali, że system upadlania działał. Wielu >>zapożyczyło
się u rodziny. Powstaje presja - pojechał i pieniądze stracił - Andrzej
przeciera oczy. - Byliśmy skazani na pracę w tym parku. Wolność to wybór, >>a
my byliśmy tego pozbawieni. To jest niewolnictwo!
Coraz częściej wyjeżdżający na Zachód padają ofiarą pośredników pracy -
oszustów. Przed dwoma tygodniami Michał, mieszkaniec Kielecczyzny, wrócił >>z
żoną z Wielkiej Brytanii. Odpowiedzieli na jedno z wielu ogłoszeń o pracy >>w
Anglii. W Londynie pośrednicy, dwaj faceci o szerokich barach, kazali im
jechać 200 kilometrów. Michał odmówił, a wtedy pośrednicy zażądali
pieniędzy. Polacy z londyńskiej dzielnicy Slough uznali ich za >>szczęściarzy,
bo skończyło się tylko na groźbach. W grupie była też Andrzeja 30-letnia
Bogusia, z Malborka. - Pośrednicy polecili Bogusi wejść do innego >>samochodu.
Podobno trafiła do hinduskiego burdelu - opowiadał Michał dziennikarzom. W
Malborku policjanci o sprawie milczą. - Nie mogę udzielać informacji na >>ten
temat - twierdzi Magdalena Grządka, rzeczniczka policjantów. Być może >>Michał
i Bogusia padli ofiarą gangu oszustów, który tropi brytyjska policja.
Droga do wolności
Do niedawna o niewolnictwie mówiło się u nas wyłącznie w kontekście handlu
kobietami, które zmuszano do prostytucji. W komendzie gorzowskiej policji
działa specjalny zespół, który zajmuje się tym problemem. - Gang, który
udało nam się rozbić, przehandlował 300 kobiet. Przerzucali je zza
wschodniej granicy Polski na Zachód. O procederze poinformowały Polki, >>które
zwerbowali pod pretekstem pracy w barze - opowiada Grzegorz Pogodziński z
Komendy Wojewódzkiej Policji w Gorzowie Wielkopolskim.
Zespół powstał przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, bo policjanci
obawiali się, że handel ludźmi się nasili. Życie wyprzedziło procedury. -
Będziemy większy nacisk kładli na wykorzystywanie pracy ludzkiej. Polacy
niby wiedzą, co może ich spotkać za granicą. Ale potem podpisują dziwne
umowy, pracują w takich warunkach, że włos się jeży na głowie - komentuje
Pogodziński.
Wielkie zasługi w zwróceniu uwagi na problem handlu żywym towarem ma
fundacja La Strada (Droga). Jej działalność nie ogranicza się już do >>pomocy
kobietom, które zostały sprzedane do domów publicznych. Niedawno pomogli
rodzinie studenta, który trafił do farmy we Włoszech. Wydawałoby się, że >>nie
da sobie zrobić krzywdy. Ma wyższe wykształcenie, wysportowany, ze
znajomością sztuk walki.
- Pomogliśmy rodzinie wyciągnąć go stamtąd. Czy był niewolnikiem? W każdym
razie farmy pilnowali strażnicy z bronią - mówi Irena Dawid-Olczyk z
Fundacji La Strada. Problem niewolnictwa zauważają też inne organizacje
humanitarne. Między innymi Amnesty International, kojarzona u nas >>dotychczas
głównie z walką o prawa polityczne. - Teraz większy nacisk kłaść będziemy >>na
prawa społeczne, w tym do godnej pracy - mówi Mirella Panek z Amnesty.
Sprzątaczka za złotówkę
W Polsce na straży godnej pracy stoi Państwowa Inspekcja Pracy. Ale nie
zajmuje się Polakami za granicą. - Nie słyszałem też, aby nasi inspektorzy
spotkali się z niewolniczą pracą u polskich pracodawców - mówi Piotr
Wojciechowski, z Głównego Inspektoratu Pracy w Warszawie. - Jednak w wielu
przypadkach stosunki pracy odbiegają od cywilizowanych norm. - Były już
przypadki fabryczek, w których zamykano kobiety pochodzące zza wschodniej
granicy. Niemal w ciemnościach szyły torebki - opowiadają w La Stradzie.
Specjalnie dla nich La Strada uruchomiła rosyjskojęzyczny telefon >>zaufania.
Zgłaszają się pierwsi poszkodowani, chociaż wciąż są nieufni. La Strada
pomogła już mieszkańcowi Kaukazu, który w Polsce harował niewolniczo.
Pracodawca czuł się bezkarny, bo przybysz był głuchoniemy.
- Czytałam książkę o Anglii, w której na oczach społeczeństwa rosło
niewolnictwo. Obserwuję to u nas - twierdzi Irena Dawid-Olczyk. Handlem
ludźmi zajmuje się także profesor Zbigniew Lasocik z Uniwersytetu
Warszawskiego. - Czy w Polsce jest niewolnictwo? A jak nazwać sytuacje, w
której paniusie płacą ukraińskim sprzątaczkom złotówkę za godzinę? Do
niewolnictwa nie zmusza się tylko fizycznie. Może istnieć przymus
ekonomiczny - mówi profesor Lasocik.
Kilka kilometrów za Błoniem na pasie zroszonej ziemi siedzi kilkanaście
osób. Skuleni blisko siebie, bo zimno. Zrywają się, gdy podjeżdża >>samochód.
Kto pierwszy, ten ma pracę. - Do czego trzeba? Kapustu, cebulia, budowlia? >>-
pytają. Rosyjskojęzyczna siła najemna wyczekuje też przed urzędem pracy >>przy
ulicy Grochowskiej w Warszawie. Siedem złotych z wyżywieniem, bez >>wyżywienia
osiem i będą robić cały dzień. Od grupki odchodzi chłopak w dresowej >>kurtce.
W ręku reklamówka z jedzeniem. - Ja znaju taki bogacz spod Warszawu. Brat
rabotał u niewo. Kilka miesiacy. Nie zapłacił za pracu. I tolko wyzywał. I
kricział: rabotat!
26 sierpnia Rzecznik Praw Obywatelskich zażądał od ministra gospodarki i
pracy informacji, w jaki sposób resort stara się wyeliminować z rynku >>pracy
nieuczciwych pośredników.
Włodzimierz Szczepański