POROZMAWIAC O DEPRESJI (zdrowienie) "Bardzo ciekawilyby mnie tez te fragmenty, ktore dotycza momentow Twojego odkrycia, ze pokonalas chorobe." Oto dwa z nich: "Cala noc przespana. Co za dobrodziejstwo, jaka ulga. Po dlugotrwalej, chronicznej juz zapewne bezsennosci, przeplatanej meczaca mozaika okrutnych koszmarow, po raz pierwszy gleboki i spokojny sen. Wreszcie calkowite oderwanie sie chociaz na pewien czas od meczacego psychicznego chaosu niosace odprezenie i pozwalajace na odzyskanie sil. Czuje sie rzeska, wypoczeta, przepelniona energia i ten moj stan jest tak niecodzienny, ze az dla mnie dziwny. Z radosnym entuzjazmem odkrywam go na nowo. Jedna mala, normalnie przespana noc, a dla mnie jest to wydarzenie i swieto. Nareszcie przydali sie na cos tutejsi medycy, o ktorych juz myslalam, ze dali co do mnie za wygrana, tak sie niedowierzajaco dziwowali, konstatujac moja wyjatkowa, aczkolwiek ewidentna odpornosc na ich sprawdzone i niezawodne farmakologiczne receptury. Najwazniejsze, ze w koncu znalezli, co potrzebne, a biorac pod uwage, jak w tej chwili wprost nieprawdopodobnie dobrze sie czuje, musi to byc trafienie w dziesiatke. Przez ostatnie chorobliwe lata nalykalam sie najrozniejszych nasennych srodkow co niemiara. Zaliczylam nawet, majace przynosic rewelacyjne skutki, seanse hipnozy i akupunktury. Efekty byly byle jakie. Nawet jesli udawalo mi sie wreszcie zasnac w sztucznym, niemal narkotycznym odurzeniu i przespac noc lepiej lub gorzej, co z tego, kiedy rano wstawalam polprzytomna, niemal pijana i skolowaciala ze szczetem. Snulam sie potem w ciagu dnia snieta i wypluta, wlewajac w siebie morze kawy, decydujac sie niekiedy na krotka, nerwowa drzemke. Bylam do niczego. Niecierpliwie czekalam juz tylko na niezawodna i faktycznie dopingujaca doze regularnego wczesnowieczornego drinka. Oczywiscie, kazdy nastepny lyk coraz bardziej mnie wspomagal, ustawiajac ospaly metabolizm na szybsze obroty, az do nieuniknionego odurzenia, pozwalajacego zapasc w niespokojny sen. Tak to szlo. Klopoty ze spaniem i pierwszy krok na drodze do alkoholizmu zrobiony. Za to dzisiaj bylo zupelnie inaczej. Gdy o godzinie szostej rano przyszla pielegniarka z termometrem, ja juz krecilam sie po pokoju. O tak w koncu wczesnej porze czulam sie w pelnej formie, na biegu. Zupelnie jakby ktos we mnie wmontowal silna baterie, mocna sprezyne, maly wewnetrzny motorek. Bylam przepelniona energia, gotowa do konstruktywnego dzialania takiego chociazby jak przepierka, zrobienie porzadku w szafie czy podjecie zarzuconego od wielu dni pisania. Po prostu niebywale. Jesli tylko byloby tak dalej, dobra nasza. Sa pierwsze efekty, jest wiec sens i cala reszte leczyc. Po raz pierwszy od mojego tu przyjscia cos wreszcie ruszylo, zmienilo sie na lepsze. I jest to wazne, nawet bardzo wazne. Podbudowuje i budzi nadzieje. To tak, jakbys na koncu dlugiego, czarnego tunelu zobaczyl jeszcze niesmiale, lecz przyciagajace i pelne obietnic male, jasne swiatlo. Jesli je raz dostrzegles, zaczynasz wierzyc, ze mordercza wedrowka w ograniczonej i przytlaczajacej przestrzeni jest juz tylko kwestia czasu, ktory cie zblizy ku swiatlu. A swiatlo to wyjscie z tunelu-pulapki, to twoja wolnosc." I troche dalej: "I jak tu nie wierzyc w horoskopy? Budze sie wczesnie, godzina szosta rano. Mile brzmiacy glos radiowej spikerki wlasnie przepowiada najblizsza przyszlosc poszczegolnym znakom zodiaku. W tle sympatyczna muzyczka. Troche rozbawiona wylawiam horoskop dla siebie. - Ryby. Ryby, uwaga. Dzis nadszedl czas waszego przebudzenia. Wykorzystajcie te szanse, nie przegapcie jej. Potraktujcie przemiany, jakie was spotkaja, jak najbardziej serio. I prosze. Albo jest to sugestia albo faktycznie cos zaistnialo, dokonujac we mnie fantastycznych przeobrazen. Czuje sie, jakby ktos dowcipny wylal mi na glowe kubel zimnej wody. Strzepuje, otrzasam z siebie te wode razem z resztkami snu. Zmyly sie i gdzies przepadly wszystkie nocne majaki. Splynal i zniknal na dobre caly koszmar czarnej otchlani. Otworzyly sie oczy, mozg zaczal normalnie pracowac. Ja sie naprawde "rozbudzilam". Ja juz czuwam, mysle i czuje. Od kilku dni niesmialo sie obserwuje i nie moge sie oprzec wrazeniu, ze jestem nie ta sama. Zupelnie inaczej mysle i reaguje. Czuje sie wyzwolona. Jak gdyby ktos przenicowal mnie na druga strone albo mnie odczarowal, odmienil. I jest to tak wspaniale, a jednoczesnie nieoczekiwane, ze az szokujace. Kiedys spytalam moja lekarke o fizjologiczny obraz przemian utozsamianych z depresja. Chcialam wiedziec, co dzieje sie w takim chorym mozgu. Zdziwila mnie jej odpowiedz jasno precyzujaca, ze chodzi najczesciej o czysto mechaniczny zanik plynu okolomozgowego, ktory nawilzajac odpowiedzialne za nasze emocje nerwowe komorki, warunkuje ich sprawnosc i dobry stan. Kazde w zwiazku z tym leczenie antydepresyjne, miedzy innymi, wlasnie ten biochemiczny niedobor niweluje. To by sie nawet zgadzalo. Najwidoczniej po tej calej baterii lekarstw, wreszcie i mnie sie w koncu cos nawilzylo. I bardzo dobrze. Mysli i odczucia, jeszcze kilka dni temu gwaltowne i czarne, uspokoily sie teraz, uladzily, ulozyly w logicznym ukladzie. Cudowne przeobrazenie, ktore zmienia bezmierny chaos w klarowna i sensowna tresc. To troche podobnie, jak w tej popularnej ukladance dla dzieci - puzzle. Najpierw sa dziesiatki pokawalkowanego sensu, strzepki nieokreslonych tresci zawartych w drobinach kolorowego kartonu. Dalej widzimy uzasadniona bezsilnosc sapiacego z utrudzenia Malucha, ktory bardzo sie stara, usilujac dopasowac jeden kawalek do drugiego. Nikt mu jednak nie dal nawet wzoru. Trudno mu jest wiec przede wszystkim zaczac. Nie ma pojecia, jak sie do swojej ukladanki zabrac, gdyz nie wie, co ma wlasciwie przedstawiac ten jego obrazek. I nagle wylania sie przed nim chociazby najmniejszy, ale juz logicznie spojny pierwszy fragment. Maluch jest inteligentny i to wystarczy. Odtad pojdzie mu jak z platka. Lezacy przed nim stosik kartonikow rozpracuje juz swiadomie i wybiorczo. Zrozumial zasade, rozszyfrowal system, moze byc spokojny o koncowy wynik. Teraz to juz tylko kwestia cierpliwosci. I podobnie jest ze mna. Ciezko to szlo i powoli, lecz wylonil sie wreszcie w mej swiadomosci realny obraz sytuacji. Znow potrafie myslec logicznie i jasno. Do swoich przezyc nabralam pewnego dystansu. Moje reakcje nie sa juz tak drastyczne, ostre. Ulegly jakiemus wyciszeniu, wyhamowaniu. W pelni zdaje sobie sprawe z polozenia w jakim sie znajduje. Co tu duzo mowic, nie jest to polozenie najlepsze. Chce jednak wierzyc, ze dwie pierwsze i najtrudniejsze fazy choroby - protest i desperacje mam juz za soba. Teraz powinna sie rozpoczac faza ostatnia, jaka stanowi odbicie sie od dna, oderwanie. A ma ona przyniesc konkluzje, rozwiazania pozwalajace zamknac przebyty etap oraz zapoczatkowac konieczny do kontynuacji zycia niejaki remont psychiki, odnowienie duchowe. Juz nawet zaczynam, choc jeszcze niesmialo, konkretyzowac pewne pomysly, zamiary. Pelna dobrej woli, probuje formulowac nareszcie bardziej juz konstruktywne wnioski. Nie bede ich jednak na razie przytaczac. Niech sie jeszcze przetrawia, skrystalizuja, okrzepna. Jedno jest pewne i nagle oczywiste, ze trzeba walczyc, ze warto zyc. Zyc wreszcie inaczej, lepiej, po raz pierwszy od tak dawna z nadzieja. A to juz jest bardzo duzo! To jest wszystko. Poki co, trzeba sie skoncentrowac na rehabilitacji, ktora tez moze okazac sie ani prosta, ani latwa. Zaczynam powoli rozumiec, ze moj pobyt tutaj powinnam wykorzystac jako mozliwosc wypoczynku, psychicznego odprezenia. To moje "przebudzenie" potraktowac jako zyciowa odskocznie. Koniec wiec z rozpaczliwa introspekcja, z rozdrapywaniem starych ran. Niezbedne jest, abym przed kolejnym starciem, przed czekajaca mnie zyciowa runda otrzasnela sie i nabrala nowych sil. I prosze, jaka to sie madra zrobilam poniewczasie. Swoja droga, jakich to tez cudow potrafi dokonac reklamujaca sie na caly swiat francuska medycyna. ChÔpeau. Tylko uchylic w uznaniu kapelusza. Oczywiscie, nie mozna tu mowic o cudzie, ani nawet naglej i totalnej metamorfozie. Nie potwierdze przeciez, ze wskutek psychoterapii, ktorej zostalam poddana, poczulam sie nagle w stanie euforii, czy chociazby szczesliwa. Zadne tam gwaltowne przeobrazenie czarnych, nawet samobojczych mysli w samoistna radosc i poczucie pelnej i beztroskiej aprobaty zycia, bo na przyklad trawka ladnie rosnie, czy ptaszek sobie spiewa. Nie. Czuje sie tylko bardziej swiadoma, a przede wszystkim spokojniejsza. Moze teraz potrafie juz obiektywniej, na zimno i z koniecznego dystansu rozwazyc czynniki, ktore mnie do tak drastycznego stanu doprowadzily. Poza slaba odpornoscia psychiczna, ktora moge juz niestety uznac za pewnik, zdecydowanie destruktywna role odegraly rowniez pewne niesprzyjajace uwarunkowania i fakty, stanowiace wysmienite podloze dla tej szczegolnej choroby. Nie sa one wyssane z palca, ani tez nie powstaly jako wyimaginowany produkt zaburzonej swiadomosci. Istnialy faktycznie i istnieja nadal, niezaleznie od mojego "przebudzenia". Takich zyciowych trudnosci, zlych przyzwyczajen, problemow nie da sie nawet przez najdluzsza i najbardziej efektywna kliniczna cure wymazac. Nie unicestwia sie samoistnie, czekaja na inicjatywe, przedsiewziecia. Kiedys wroce, a one wciaz pozostana realna czastka mego zycia i znow przyjdzie mi sie z nimi zmagac. Mam jednak pewna szanse, gdyz teraz juz to wszystko wiem. Wiem, ze to jeszcze nie koniec choroby. Moze zaledwie poczatek konca. Tak zadomowiona przeciez we mnie depresja wyloni sie zapewne nie raz, by pokazac, co nawet w odwrocie potrafi. Wyciagnie po bezbronna zdobycz swe nieustepliwe, zdradliwe pazury. To byloby za piekne, gdyby miala ustapic tak latwo. Nie bedzie juz jednak walkoweru. Znajdzie we mnie teraz, juz nie slaba pokonana ofiare, lecz przeciwniczke w swej bezwzglednosci godna siebie. Zajadla przeciwniczke, ktora raz zaatakowana gotowa jest walczyc o przewage, a juz na pewno sie bronic." Ksiazka konczy sie moim wyjsciem z kliniki. A wiec niesmialy optymizm, garstka konstruktywnych postanowien, wiele watpliwosci i obaw przed normalnym, pozaklinicznym juz zyciem. Ksiazka sie zamknela, ale zycie szlo dalej. W realnym, twardym zyciu trudno o bajkowa czarownie odczarowana krolewne. To by bylo za proste, to by bylo za ladne. Moja szermierka z depresja miala trwac jeszcze kilka lat. Wrocilam ponownie do tej samej kliniki, tracilam nadzieje i odnajdywalam ja od nowa. To byla naprawde walka na smierc i zycie i wlasnie smierc, choc nie moja, przewazyla szale w tej walce. Opowiadam o tym w felietonie "Kazdy niesie swoj krzyz". Przeczytaj, jesli chcesz. Magdalena Nawrocka http://www.geocities.com/Paris/9627