POROZMAWIAC O DEPRESJI

               (depresja - moj nieuchronny bol)



    Od  zeszlego  trudnego wakacyjnego lata  przyszla  na  mnie
"jesienna  szaruga". Zaczelo znow dziac sie ze mna  zle,  coraz
gorzej.   Objawy   byly  poczatkowo  jedynie  psychosomatyczne:
zawroty,  glowy,  chwile slabosci, utrata  apetytu,  zaburzenia
snu.  Lekarz ogolny leczyl mnie na niskie cisnienie, co zreszta
potwierdzil  kardiolog, wysylajac mnie do domu na cala  dobe  z
malenkim cisnieniomierzem, wlaczajacym sie automatycznie co pol
godziny.  Wyszlo  na to, ze gdzies nad ranem  jestem  w  stanie
prawie  letargu,  cisnienie spada do  piecdziesieciu,  rano  po
przebudzeniu   jest  rowniez  bardzo  niskie   i   mimo   kilku
szatanskich kaw podnosi sie niezwykle powoli.

    Jako  przyczyne zdemaskowano zazywane przeze  mnie  od  lat
kropelki,  ktore  przepisal  mi psychiatra,  gdy  wchodzilam  z
kliniki. Ktore to ja bralam za srodek nasenny, a ktore  okazaly
sie  psychotropem. A bon? Przez tyle lat zazywalam to swinstwo,
wlasciwie  nie wiedzac, co biore. Uprzejmie prosilam lekarzy  o
przepisywanie  mi tego specyfiku, lekarze uprzejmie  wystawiali
recepte. Wszyscy byli nad wyraz uprzejmi i najzupelniej zgodni,
ze musze dobrze spac (od kiedy pamietam, mialam z tym klopoty),
a  po  kropelkach spalam bardzo dobrze tyle, ze nikt dotad  nie
wiedzial, co dzieje sie w nocy z moim organizmem. Dobrze mowie,
moze wykonczyc czlowieka ta francuska uprzejmosc. :-)

    Teraz chociaz wszystko stalo sie jasne, kropelki kazano  mi
wyrzucic  do smieci, do czego sie gorliwie zastosowalam.  Mialo
byc  OK. Ale nie bylo. Mimo innych srodkow nasennych, spalam  -
zupelnie jak Lenin - trzy, cztery godziny na dobe, reszta  byla
nieustajaca  mordega przewracania sie w lozku w oczekiwaniu  na
nowy  dzien.  W ciagu dnia nasilaly sie moje, jak  je  nazywam,
mroczki, znaczy sie chwile obrzydliwej slabosci.

    Mysle  sobie, trzeba przeczekac i juz. Gdy jednak gdzies  w
pazdzierniku  zeszlego roku, padlam w salonie nieprzytomna  jak
kloda, rozbijajac sobie bolesnie o stolik moj nieszczesny leb i
przerazona  Dorotka  wezwala  do  domu  lekarke,  cala   sprawa
zdecydowanie przybrala rumiencow, to znaczy powoli zaczelo  sie
wyjasniac, co i jak.

    Po  dokladnym zbadaniu i przeanalizowaniu objawow,  wezwana
do interwencji lekarka, ktora byla oczywiscie lekarzem ogolnym,
wypisujac recepte komentowala rozne duperele, ktore mi  zaleca,
natomiast  jakos  dziwnie przemilczala dwa ostatnie  specyfiki,
nie  wiedzac,  ze  z  przebytej  przed  laty  tak  dlugotrwalej
depresji  znam je, i to doskonale jak przyslowiowy zly  szelag.
Jednym  byl  srodek przeciwlekowy, brany pod jezyk i dzialajacy
poza  pominieciem  ukladu pokarmowego poprzez  krew  wprost  na
mozg,   dzieki   czemu   niweluje   kryzys   lekowy   doslownie
natychmiast. Drugim lekarstwem byl nie wyprobowany wprawdzie na
mnie dotad, lecz znany mi z nazwy zwyczajny antydepreser.

    By  wiec  "zazenowana"  lekarka  poczula  sie  bardziej  na
luzie,  wprowadzilam ja szybciutko w historie "mojej  choroby",
cytujac  cala  litanie psychotropow, ktorymi w  tamtej  "chorej
epoce" bez skutku probowano mnie leczyc.

    Potem  opowiedzialam  jej ochotnie jak to  niespodziewanie,
za  to  ostatecznie i bezpowrotnie wyszlam z tej  bryndzy,  jak
zdrowe  wreszcie zycie stalo sie dla mnie szczesliwe i  owocne,
aktywne  jak nigdy dotad. Tu zaczelam sie chwalic jak  wiele  w
tak  krotkim  czasie  po wyjsciu z depresji  osiagnelam:  nauka
francuskiego, zdobycie prawa jazdy i wreszcie rozpoczecie pracy
w   moim   umilowanym  zawodzie...  Sluchala  z   cala   uwaga,
przytakiwala  z  aprobata, przepisane leczenie  radzila  jednak
zastosowac, co zreszta bez najmniejszego przekonania  zrobilam.
Nie  mialam  wielkiej ochoty, by znow pasc gdzies na  pysk  czy
ryzykowac "chwile slabosci", gdy siade akurat za kierownica.

    Po  jakims  czasie z wynikami analiz przyszlam do  gabinetu
tej  lekarki. Wyszla gdzies na chwile, zostawiajac  mnie  sama.
Zerknelam  odruchowo  na ekran komputera  ustawionego  na  moje
medyczne dossier. Wyswietlona diagnoza porazila mnie jak piorun
-  spazmofilia! Nie ukrywam, przezylam zupelnie niespodziewany,
bardzo mocny, bardzo brutalny szok.

    Jaka  spazmofilia?! Jaka depresja?! To niemozliwe, zeby  to
samo  gowno  po  tylu  latach powrocilo do  mnie  raz  jeszcze!
Wrzeszczalam, buntujac sie i nie wierzac. Skad znow  depresja?!
Zycie   jest   piekne,   nie  mam  najmniejszych   powodow   do
jakiejkolwiek depresji, wprost przeciwnie, nigdy nie bylam  tak
zrownowazona,     a     jednoczesnie,    tak     optymistyczna,
entuzjastyczna, pogodna. A ze zle spie czy trace  apetyt  -  to
bzdety,  mam  to  zreszta po Ojcu, ktory na  najmniejszy  stres
reagowal podobnie. Nie mam powodu do depresji, nie mam zadnych,
tak  dobrze mi przeciez znanych, symptomow depresji  -  nie  ma
zadnej depresji! Pomylka w diagnozie!

    Na  wszelki  wypadek postanowilam jednak skonsultowac  mego
psychiatre  z  kliniki, w ktorej swojego  czasu  leczona  bylam
dwukrotnie.  Zeby  sie nie rozwodzic - psychiatra,  ktory  mnie
widywal  w  swoim czasie w dramatycznie okropnym stanie,  teraz
wzruszyl tylko na moje watpliwosci ramionami, zdiagnozowal,  ze
jest  to  banalna reakcja organizmu na odstawienie kropelek,  z
ktora  sama  musze  sobie poradzic i na  pewno  sobie  poradze.
Recepte  z  antydepreserami wrzucil bezceremonialnie do  kosza.
Zaproponowal mi jedynie terapie grupowa - pewnie dla  lekomanow
- gdybym, powiedzmy, po jakichs dwoch miesiacach wciaz borykala
sie z psychosomatycznymi problemami.

    Skurczybyk!  Zbagatelizowal, zupelnie olal moj  problem.  A
mnie  coraz  trudniej zylo sie z tymi przekletymi  "mroczkami",
bylam  juz o krok od zrezygnowania z pracy. Balam sie wychodzic
z domu, usiasc za kierownica. Powracal koszmar.

    Na   wszelki  wypadek  przeprowadzilam  na  sobie   z   tym
przeciwlekowym specyfikiem przy prezentujacej sie okazji  kilka
eksperymentow. Nachylam sie, podnosze cos ciezkiego i  wstajac,
widze  juz  tylko  na czarnym, czarnym tle zlociste  gwiazdy  w
oczach.  Typowy,  przy zbyt naglej zmianie  pozycji,  gwaltowny
spadek  cisnienia.  Zupelnie  juz na  slepo,  przed  kompletnym
omdleniem   wciskam  na  jezyk  pol  tabletki   przeciwlekowego
medykamentu  i...  wszystko  jak za dzialaniem  czarodziejskiej
rozdzki  wraca  do  normy.  Jak gdyby  nigdy  nic.  Zadne  wiec
cisnienie, a narastajacy, kumulujacy sie lek. Do diabla, i skad
ten lek?!

    Mimo   wszystkich   moich  watpliwosci   i   braku   chocby
najmniejszych  psychicznych  przejawow  depresji,   postanawiam
kontynuowac antydepresyjne leczenie zaproponowane mi przez moja
lekarke.  Ryzyko  jest  jednak  zbyt  duze,  moje  obawy  przed
nawrotem   depresji  zbyt  silne,  bym  na   tym   poprzestala.
Postanawiam  skonsultowac specjaliste. Do  tego  glupka,  ktory
prawie  wyrzucil  mnie za drzwi na pewno juz nigdy  nie  wroce.
Wybieram  z  ksiazki  telefonicznej pierwszego  psychiatre  jak
leci.

    Jest  to  pani w srednim wieku. Grubiutka, sympatyczniutka,
z  glosikiem slodziutkim jak melasa lub melba z bita  smietana,
sluchajaca  uwaznie,  lecz  denerwujaco  milczkowato.  Gadam  i
gadam,  juz  sama nie wiem, co by tu jeszcze wyciagnac.  A  ona
slucha  i  milczy.  O, do cholery, mysle sobie  -  to  na  nic!
Przypieram pania doktor do muru, atakuje pytaniami - no  to  co
mi   wreszcie  jest?!  Spazmofilia,  depresja,  jesli  jest  za
podtrzymaniem, a nawet udziela pelnej aprobaty w tak trudnym, a
tak  trafnym  wyborze, co podkresla, antydepresyjnego  leczenia
zaproponowanego  mi przez zwykla, nie majaca  nic  wspolnego  z
psychiatria lekarke?! A ona na to, ze nie jest pewna. O, kurcze
blade - mysle sobie - ona nie wie, ja nie wiem. Nic z tego  nie
wyniknie, trzeba szukac dalej.


cdn.


Magda N

Reply via email to