Sprawa sie przeciaga. To juz prawie poltora roku jak jestem leczona przeciwdepresyjnie bez postawionej wyraznej diagnozy jakiejkolwiek depresji. Jeszcze bez zadnych objawow psychicznych typowych dla tej choroby. Ale one nadchodza - nieodwolalnie i alarmujaco. Jak zwykle, codzienne trudnosci sa ich katalizatorem. Pod koniec zeszlego roku zaczynaja sie w osrodku, w ktorym pracuje bardzo powazne problemy. Towarzystwo charytatywne rozporzadzajace naszymi finansami jakos zle nimi rozporzadzalo albo narobilo jakis finansowych machlojek, w kazdym razie w budzecie zrobila sie ogromniasta dziura - zupelnie jak w Polsce! Deficyt sie zrobil milionowy, sprawa poszla do sadu. Od dwoch miesiecy mamy tak zwanego administratora z trybunalu, ktory weszy i szuka sposobow na zmniejszenie deficytu. Jesli nie znajdzie, zamyka "butik". Ponad trzysta osob personelu znajdzie sie na zielonej trawce, a pensjonariusze prosto ze swietnie, choc kosztownie prowadzonego reedukacyjnego osrodka przejda na lozka zamknietych szpitali psychiatrycznych. Gowno w kratke! Nie musze Wam mowic o atmosferze, w jakiej przychodzi nam pracowac. Wszyscy wokol zaczynaja pekac, nie wytrzymuja napiecia zagrozenia i oczekiwania, sami z siebie proponuja sie na liste ewentualnych zwolnien. Najpierw myslalam, ze moze znalezli cos innego, a gdzie tam, to tylko nerwy puszczaja. Ja tez zaczynam pekac. Pierwszy kryzys nachodzi mnie w pracy, gdy jeden z pensjonariuszy zupelnie nie zlosliwie, za to bardzo bolesnie tryknal mnie glowa w plecy, w miejsce najbardziej wrazliwe po niedawnym upadku ze schodow. Zabolalo mnie jak cholera, prawda. Normalnie zareagowalabym zloscia, buntem, opieprzylabym "dowcipnisia" i na tym koniec. A ja, co robie?... Siadam na podlodze w kuchni i placze. Placze rzewnie i rozpaczliwie jak mala skrzywdzona dziewczynka. Moi koledzy z ekipy przylatuja mnie pocieszac, masowac bolace miejsce, traktujac moje zachowanie jak najbardziej normalnie. Ale ja znam siebie zbyt dobrze i wiem, ze moja reakcja nie jest "normalna", jeszcze kilka miesiecy temu, w zadnym wypadku nie zareagowalbym w ten sposob. Placz, ktory nawet w dramatycznych momentach przychodzi mi z wielkim trudem albo wcale?! I to byl dla mnie pierwszy alarm. Moja lekarka zdiagnozowala krotko - wycienczenie! Fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Dala mi jakichs glupot na wzmocnienie, dwa tygodnie zwolnienia z pracy, o depresji wciaz nie bylo mowy. Znaczy sie, klarownej mowy. Drugi alarm wybil w domowych pieleszach. Zaczelo sie od blahego konfliktu z moja corka, Dorotka, ktora nie przyszla na czas do domu po szkole, a ja zrobilam z tego histeryczne pieklo. Cala sprawa nabrala wyolbrzymionych, drastycznych wymiarow. Z wlasna corka nie rozmawialam ponad dwa tygodnie! W glowie znow zaczelo mi sie wszystko pieprzyc do kupy: poczucie winy za jej zmarnowane dziecinstwo i w zwiazku z tym moja zbyt duza teraz wobec niej poblazliwosc. Rozzalenie szlo leb w leb z pretensjami: nieliczenie sie z moja osoba juz nie tylko przez Dorotke, ale przez wszystkich jak leci czlonkow rodziny, szczegolnie ojca, ktory daje zly przyklad, bo za grosz nie ma uznania za wszystko, co robie dla rodziny i domu - generalizowalam z rozmachem i gladko. O rany, jak ja dobrze to znalam! Rodzinny dramat. Przy niebywale goracej "konfrontacji" poplakalismy sie wszyscy, ja oczywiscie bylam obstawiona w roli glownej. Teraz wiedzialam juz na pewno - mam powody do nawrotu depresji, wykazuje ewidentne jej symptomy. Nie mam sie dalej co oszukiwac, musze szukac na gwalt dobrego psychiatry. Jak to jednak glupi ma szczescie. Trafil mi sie facet tak genialny, ze tylko po to, by go poznac chyba warto bylo znow wdepnac w to gowniane bagno. A gdzie go tam porownywac z milczkowata, sympatyczna grubaska?! Szperacz, prowokator, intrygant! Nareszcie godny mnie przeciwnik, takiego mi bylo trzeba. Mojej dluuugiej historii - juz sama nie wiem, historii choroby czy historii zycia - sluchal wprawdzie z rozdziawiona geba za to, gdy skonczylam, wzial mnie w przyslowiowy krzyzowy ogien pytan. Pytan tak dociekliwych, tak intrygujaco albo i prowokujaco postawionych, ze wychodzac od niego az do nastepnej wizyty wszystko doslownie kotluje sie w mojej nieszczesnej mozgownicy. Skojarzenia, wspomnienia, analogie, porownania... To wszystko bombarduje mnie i daje mi tyle do myslenia, ze na kolejna wizyte przychodze jak ta pilna i zdolna uczennica z gotowymi odpowiedziami, przemysleniami albo nawet w dziesiatke strzelonymi wnioskami. Za co zreszta ten specjalista od "zagubionych duszyczek" mnie chwali, smiejac sie, ze jeszcze troche, a bede wiedziala o depresji wiecej od niego i wtedy on bedzie musial mi placic. Nie ukrywam, ze takie odwrocenie rol, bardzo by mi sie podobalo. :-) Jakie wiec konkluzje i wnioski? Ten genialny facet zazyl mnie z marszu, uprzejmie mnie uswiadamiajac, ze rodzaj depresji, na ktora cierpie jest z reguly psychogenny - z taka, a nie inna psychiczna struktura sie urodzilam i taka zapewne umre. Na poczatku az mna rzucilo, jakby mi ktos wpychal na sile w gardlo zaskorupiala bryle blota bez mozliwosci popicia. Byl to dla mnie kolejny szok. Chyba zawsze podswiadomie troche balam sie nawrotu tej choroby, chociaz z drugiej strony bylam niemal pewna, ze po tak fantastycznym odwrocie, jaki sie we mnie dokonal jest to wlasciwie niemozliwe. A on mi na to, ze nawet w tym okresie "ozdrowienia", gdy faktycznie szlam przez zycie jak burza depresyjny mechanizm tkwil gdzies zepchniety w najglebsze zlogi psychiki, pasywny i nieszkodliwy, unieruchomiony w swej destrukcyjnej dynamice, a czym? - moja przeogromna wola walki i zycia. W sumie, po zastanowieniu, doszlam do wniosku, ze z dwojga zlego wole juz taka przykra prawde od przykrych i zaskakujacych mnie brutalnie niespodzianek. Widze na co dzien wokol siebie ludzi obciazonych straszliwym kalectwem. Mnie akurat przypadla ta cholerna depresja. Musze taki stan rzeczy zaakceptowac, nauczyc sie z nia zyc i tyle. Tu psychiatra zwrocil mi uwage, ze fakt rozpoczecia w pore antydepresyjnego leczenia, sprawil, ze tylko dzieki temu nie zalamalam sie kompletnie w tak trudnej obecnie sytuacji. Sytuacji nawet dla zupelnie zdrowych psychicznie nie do wytrzymania. "Zdrowi" rezygnuja, chca zwolnienia, a ja zaciskajac zeby, pracuje dalej i wiem, ze zostane "na stanowisku" az do ostatecznego rozstrzygniecia. Wychodzi jakby na to, ze bedac chora, jestem silniejsza od tych zdrowych, ale w deche! :-) Dlaczego jednak akurat teraz ten skubany depresyjny mechanizm sie przebudzil, a nie mogl to pospac sobie jeszcze choc kilka latek, bym jakos spokojnie docipala do emerytury? Tu moj psychiatra posunal mi calkiem podobno nowa teorie, ktora nazwal "rezonans dorastajacego dziecka", wyraznie podkreslajac, ze dotyczy to szczegolnie dziecka tego samego seksu. Co on mi bajdurzy, usmiechalam sie glupkowato. Straszono mnie ryzykiem nawrotu depresji w okresie menopauzy, ale zeby dorastanie mojej corki moglo miec jakis zwiazek z pogorszeniem sie mego psychicznego stanu?! To moze jakis scenariusz do amerykanskiego, szmatlawego filmu, a nie zadna naukowa teoria. Moja Dorotka ma prawie pietnascie lat, psychiatra kazal mi opowiadac, jaka ja sama bylam w jej wieku. Wrocily rodzinne wspomnienia, przypomnialam sobie bolesne odczucie bycia nie wystarczajaco kochana, nie wystarczajaco dostrzegana przez rodzicow w porownaniu do dwoch moich braci. Ja posrodku - w domu zawsze uwazajaca i grzeczna, w szkole najlepsza, na podworku mila i zgodna - zadnych, ale to zadnych problemow! Dlaczego bylam az taka do przesady grzeczniutka? Widac, za wszelka cene chcialam zwrocic na siebie uwage rodzicow, dajac z siebie maksa na kazdym polu, wdeptujac w gowniany perfekcjonizm. Nic nie skutkowalo. I wtedy przyszla rewolta: papierosy, wagary, chlopaki w krzakach i te rzeczy. Konkretny efekt byl taki, ze figurujac na tak zwanej honorowej tablicy liceum jako uczennica o najwyzszej sredniej ocen, ze sprawowania przez dwa kolejne lata mialam tylko dostateczny. A bylam wtedy mniej wiecej w wieku Dorotki. Zgodni bylismy z lekarzem, ze wlasnie w tym okresie prawdopodobnie przezylam moja pierwsza depresje. Tu sie moj psychiatra zamyslil, naprezylam sie cala w sobie, bo juz go poznalam i wiedzialam, ze za chwile powie mi rzecz bardzo wazna. I powiedzial: nasza wola zycia, wola walki z choroba jest silniejsza od samej choroby. W pierwszym odczuciu zabrzmialo to dla mnie jak frazes bez pokrycia. A on sie odwolal do mojej relacji jak to skonczylam nagle, nieodwolalnie i ostatecznie z piciem alkoholu. Faktycznie, opowiadalam mu o tym. Skubany, sluchajac niczego, ale to niczego nie notuje, a wszystko, doslownie wszystko pamieta. Jak on to robi? Ze tez nie pomyli psychicznych pierepalek licznych przeciez i najrozniejszych pacjentow? Ale co ma odstawienie pelnego kieliszka do zerwania z depresja? Tez porownanie! Nawet nie ukrywalam, ze jestem mocno sceptyczna. Z piciem alkoholu faktycznie skonczylam z dnia na dzien - w ktoryms momencie powiedzialam - basta! - i jestem zatwardziala abstynentka prawie juz dziesiec lat. Bez zadnych lekarzy, terapii odwykowej, esperalu czy innego straszaka - powiedzialam sobie koniec i kropka. Ale to latwizna! Przeszlo najzupelniej bezbolesnie. A on mi tu nawija, ze identycznie mozna przesilic depresje? Depresji dac w morde i juz?! Odstawic kieliszek to w koncu nie to samo, co opuscic nagle, bez nikaki cala gmatwanine mysli, nastawien i odczuc. Wyprowadzic sie z wlasnej glowy, czy jak? A on na to - jak najbardziej mozliwe! I wciaz smiejac mi sie prosto w nos, twierdzi, ze widzi we mnie wole i przebojowosc tak wyjatkowo silne, ze jest przekonany - wczesniej czy pozniej wypowiem tej chorobie ostateczna wojne i te wojne na pewno wygram. O rany, niby nie do pomyslenia, a od razu poczulam sie cholernie bojowa. Dam chyba tej depresji w morde i juz... ;-) Magdalena Nawrocka http://www.geocities.com/Paris/9627