Pewnego letniego popoludnia rozlegly sie na korytarzu odglosy uderzen towarzyszace krzykom i wrzaskom gestapowcow. Oprawcy zatrzymali sie pod cela numer 150. Kiedy zgrzytnal klucz w zamku, ustawilismy sie przepisowo w dwuszereg. Do celi wpadl wepchniety czlowiek, a za nim weszlo czterech w czarnych mundurach. Nowy wyprostowal sie. Byl to wysoki, barczysty mezczyzna w butach z cholewami, mial postac wojskowego lub lesniczego. Zobaczylismy przerazeni, ze czlowiek ten ma potwornie zdeformowana glowe, a skora z jednej strony twarzy przybrala kolor fioletowoburaczkowy. Jedno oko bylo zupelnie niewidoczne spod opuchlizny, ucho z tej samej strony wydawalo sie dwa razy wieksze niz normalne i jakby przesuniete w gore wraz z czescia twarzy. Robilo to wrazenie, ze do jednej strony glowy normalnego czlowieka dolepiono jakas straszna maske. Mimo potwornego pobicia czlowiek ten trzymal sie prosto. Gestapowcy byli rozwscieczeni. "Du hast unseren Fuhrer beleidigt" ( "Zniewazyles naszego wodza"), wrzeszczeli i znowu bili. Wreszcie wyszli. W celi zapanowala grobowa cisza. Przerwal ja nowo przybyly: "Nazywam sie Edward Skowronski, jestem doktorem prawa. Zabrali mnie z pracy w Urzedzie Lasow Panstwowych". Obaj ze Stasz- kiem posadzilismy go na lawie i zaczelismy sie naradzac, co mozna zrobic z jego straszna opuchlizna. Nie mamy nic innego, zacznijmy wiec stosowac wyprobowana metode - przykladanie wilgotnego recz- nika. Sciagnelismy przybylemu buty, bo sam nie byl w stanie sie pochylic, i na zmiane robilismy oklady. "Nie wybili panu oka, doktorze?" spyta- lem. "Chyba nie, bo zamykalem oczy, jak padaly razy, ale na jedno oko nic nie widze". Trudno sie dziwic, cale bylo zakryte opuchlizna. Nie chcialem mowic, jak straszny kolor ma ta opuchlizna, nie mialem pojecia, czy twarz przybierze kiedykolwiek swoja normalna barwe. Nowy odpoczywal, chlodne wilgotne kompresy przynosily mu ulge. Nawet zazartowal: "Wy mnie tu kurujecie, a oni przyjda jeszcze dzis czy jutro i znowu beda sie mscic za swego Fuhrera". Na tym skon- czyla sie rozmowa, ulozylismy sie do snu. Pomyslalem wtedy: "Co tez mogl doktor o Hitlerze powiedziec, ze go tak skatowali?". Na drugi dzien przyszedl jeden z czterech gestapowcow z kijem. I tym razem dostalo sie doktorowi, ale na szczescie oprawca nie bil go w glowe. Doktor powiedzial nam potem, ze zamknieto go na Montelupich za zart. Opowiedzial w swoim biurze dowcip w obecnos- ci znajomych urzednikow, chodzilo o odpowiedz na pytanie, kiedy skonczy sie wojna? Tresc odpowiedzi wiazala w szczegolny sposob losy Hitlera, Mussoliniego, Stalina i Churchilla. Wsrod sluchajacych musial byc kapus lub moze niechetny doktorowi czlowiek, ktory doniosl do gestapo. [...] W czwartym dniu znowu przyszli ci z Pomorskiej, ale ku wielkiemu zdziwieniu wiezniow nie bili doktora, tylko go ogladali i chodzili kolo niego z minami glodnych psow, ktore nie moga dotknac krolika, stojacego od nich o krok. Nikt nie mogl pojac, co sie dzieje. Widac bylo wyraznie, ze maja ochote na dalsze masakrowanie wroga Fuh- rera, ale jakis nakaz ich wstrzymuje. Wyszli. "Co sie dzieje, doktorze? Pan sie nie domysla, co sie dzieje?" "Nie wiem nic, ale widocznie moja rodzina zaczela cos zalatwiac. Zona urodzila sie w Niemczech i ma tam duze znajomosci. Moze wstrzy- muje ich jakis tymczasowy nakaz z gory, zeby mnie nie ruszali do wyswietlenia sprawy. Sami widzieliscie, ze mieli na mnie ochote, ale cos ich powstrzymywalo. Ufam, ze moja zona zrobi wszystko, co w jej mocy, bo w przeciwnym wypadku oni sobie te przerwe na mnie solidnie odbija". Znowu uplynelo kilka dni. Doktor byl czlowiekiem inteligentnym, bardzo oczytanym, bywalym w swiecie. Przed wojna pracowal mie- dzy innymi przez pewien czas w ambasadzie polskiej w Berlinie. Opowiadal nam o swej pracy, o zabawach, polowaniach, glosnych szpiegach polskich i niemieckich, spotkaniach z ludzmi sztuki i polityki. Byl zapalonym mysliwym. Niestety niezbyt optymistycznie zapatrywal sie na mozliwosc szybkiego zakonczenia wojny. Nie chcial sie jednak zbyt dlugo rozwodzic na ten temat, widzac, jak nam zrzedly miny. Opuchlizna glowy zaczela sie powoli zmniejszac, oklady robily swoje. Pewnego dnia doktor zostal wywolany z celi na korytarz. Wszyscy byli pewni, ze zacznie sie ponowne katowanie, bo wywo- lal go Willi, jeden z najwiekszych oprawcow na Monte. Jakiez zdziwienie ogarnelo wiezniow celi 150, gdy Skowronski wrocil nie tylko nie tkniety, ale jeszcze z papierosem, ktorym go Willi poczestowal. A wszyscy wiedzieli o tym, ze Willi katowal zawsze wieznia zlapanego w celi z papierosem. I to katowal przez kilka- nascie minut. "Odnosze wrazenie", mowil doktor, "ze Willi przyszedl sprawdzic, czy mi schodzi opuchlizna. Rozmawial ze mna bardzo grzecznie i widocznie ogledziny wypadly pozytywnie, bo poczestowal mnie papierosem. Chcial mi go nawet zapalic, ale powiedzialem, ze nie wypada, zeby wiezien palil przy strazniku. Nie wiedzial, ze jestem niepalacy, a papierosa przynioslem dla was". Palacze w celi byli zachwyceni, juz dawno nie puscili sobie dymka, nie mieli bowiem ani szczypty tytoniu. Dla niektorych palenie bylo wazniejsze nawet od jedzenia. Bywali tacy, co za papierosa sklonni byli oddac swoja porcje chleba. Ja dziekowalem Bogu za to, ze nie palilem. Jakie katusze przezywali palacze, nie mogac zaciagnac sie tytoniowym dymem, a ile ich to kosztowalo nerwow, widzialem wlasnie w tej celi. Kazdy zugang byl najpierw indagowany, czy nie ma papierosa, nastepnie, jesli byl palaczem, wywracano mu kieszenie i wytrzepy- wano najmniejsze nawet okruszki tytoniu. Gdy juz nastal calkowity mortus, to robiono skrety z lupek cebuli lub skrobano w tym celu seki z podlogi. Gdy braklo cienkiego papieru z paczek, to uzywano do skretow papieru gazetowego. Kazdy wychodzacy na przesluchanie lub do lekarza byl upominany, zeby po drodze zbieral pety i przyniosl do celi. Nie bylo to takie latwe, na pety polowali wszyscy, zreszta ze wzgledu na panujaca na korytarzu czystosc nikt nie wyrzucal niedopalkow na posadzke. Wieksze szanse byly przy przeslucha- niach na Pomorskiej, ale po nich delikwent nie byl na ogol w stanie schylic sie po peta. Zapalenie papierosa byl to zreszta caly rytual. Zabronione bylo po- siadanie zapalek i zapalniczek. Odbierano je od razu w kancelarii po przewiezieniu do wiezienia. Podstawowa sprawa bylo posiadanie krzemienia, kamyka, ktory mozna bylo znalezc na podworcu lub na korytarzach w czasie prac remontowych. Kazda cela miala kilka ma zapas, sprytnie poukrywanych przed wachmanami. W razie wpadki jeden oddawano, reszta pozostawala. Nastepnie odcinano komus guzik stalowy od spodni. Guziki takie, przyszywane do niekto- rych gatunkow spodni, sluzyly do zapinania szelek. Kazda cela miala zapas takich guzikow, tez skrzetnie ukryty. Przydatne byly jedy- nie guziki stalowe, inne materialy nie wchodzily w rachube. Przez dziurki guzika przeciagano cienki sznurek lub skrecone nici, tak ze stanowily one po zawiazaniu zamkniety obwod. Dlugosc sznurka wynosila przewaznie okolo 80 cm. Petla, w ktorej srodku tkwil guzik, miala wiec okolo 40 centymetrow. Koncowki petli za- kladano na palce wskazujace obu rak i wprawiano guzik w ruch obrotowy. Poczatkowo guzik nie chcial zaskoczyc, ale w koncu lapal rytm i przy rozciaganiu i zwalnianiu petli zaczynal obracac sie i wirowac z tak duza predkoscia, ze przecinajac powietrze, wywolywal ciagle buczenie. Do guzika przyblizano krzemien, z ktorego przy uderzeniu zaczynaly padac iskry. Iskry te lapano na hubke, przygotowana spe- cjalnie w malym blaszanym pudeleczku, przewaznie po kremie lub proszku do zebow. Hubka ta byla zweglona tkanina bawelniana, ulozona w kilku warstwach w pudelku. Gdy iskra z krzemienia padla na hubke, ta zaczynala sie zarzyc. Przy delikatnym dmuchaniu na ten zar odpalano papierosa. Hubka praktycznie zuzywala sie bardzo malo, zreszta materialow na nia nie brakowalo w celach, prawie wszyscy nosili bawelniane koszule lub spodenki. Po zapaleniu papierosa czy skreta pozostawal jeszcze sam ceremo- nial palenia. Bylo ono w celach przeciez zabronione i bardzo surowo karane. Wachman wchodzacy do celi nie powinien poczuc dymu. Podobnie straznik robiacy na podworzu runde wokol budynku nie powinien widziec dymu ulatniajacego sie sponad kosza w oknie. Nie powinni widziec go takze Niemcy przebywajacy naprzeciwko w koszarach policji, bo mogli o tym dac znac wladzom wieziennym. Najlepszy dla palacych byl czas po kolacji. Wtedy nastawal wzgled- ny spokoj na korytarzach. Jeden z wiezniow czatowal z uchem przy judaszu. Po uslyszeniu zgrzytu towarzyszacego zamykaniu kraty przez schodzacego na dol wachmana dawal znak, ze mozna palic. Palacze grupowali sie wtedy przy otwartym oknie. Dym wydmuchi- wali kolejno waskim strumieniem na boczna sciane kosza, ktory stanowil cos w rodzaju komina i wyciagal dym w gore, rozrzedzajac go po drodze w powietrzu. W ten sposob przy gornym brzegu kosza byl on prawie niewidoczny. Rownoczesnie zas w celi nie bylo czuc dymu. Przez caly czas palenia jeden z niepalacych pelnil straz przy juda- szu i podnosil alarm w razie uslyszenia jakichs podejrzanych odglo- sow z korytarza. Wtedy gaszono papierosa, wydmuchiwano dym wprost do kosza i przymykano okno. Czesto alarmy byly przedwcze- sne, ale lepiej bylo zachowac ostroznosc. W czasie mego pobytu w celi 150 wpadki palacych zdarzaly sie tylko wtedy, gdy wiezniowie mieli wiecej tytoniu lub papierosow. Jeden z okresow bogatych w tyton byl zwiazany z nazwiskiem wieznia Chrzaszcza. To straszne do wymowienia dla Niemcow nazwisko nosil posterunkowy granatowej policji, zamkniety w celi 250 za jakies sprawy polityczne. Za co siedzial, nie bylo wiadomo, nie zwierzal sie nikomu. Byl namietnym palaczem, ale papierosy odebrano mu w kancelarii. Tego przewinienia nie mogl sobie wybaczyc, po prostu zapomnial fajki dobrze schowac, tym bar- dziej, ze przy wymawianiu i spisywaniu jego nazwiska zaczela sie awantura, bo Niemcy mysleli ze sobie z nich robi kpiny. Chrzaszcz byl czlowiekiem starszym, mial okolo piecdziesiatki. Gruby, niezgrabny, chodzil jak kaczka. Pozornie wygladal na dziadka, o ktorym mozna bylo powiedziec z przekasem: "Dlacze- go takiego niedorajde trzymaja w policji?" Ale to byl tylko pozor. Pewnego dnia jacys mlodzi wiezniowie, z przeszloscia raczej niepolityczna, zaczeli sobie robic drwiny z glin, nie przebierajac w wyrazeniach i celujac wyraznie w Chrzaszcza. I stalo sie. Po- tulnie sluchajacy policjant zezlil sie, nagle skoczyl i w jednym mo- mencie, sobie tylko znanymi ruchami rak i nog, zwalil obu mlo- dych i silnych mezczyzn na podloge. Troche potlukli sie, ale juz nigdy wiecej nie pozwolili sobie na drwinki z Chrzaszcza. Jego zona dobrze znala nalog meza. Wiedziala o tym, ze bez palenia nie bedzie sie mogl obejsc. Niewiele myslac, wymienila w koldrze czesc waty na tyton i koldre te przeslala na Monte "mezowi choremu na ischias". Na pewno w organizowaniu dos- tawy koldry na Montelupich brali udzial koledzy Chrzaszcza z policji. Wachman przyniosl koldre policjantowi do celi i powie- dzial, ze zona bardzo martwi sie o mezowski ischias. W domu Chrzaszcz nie zalil sie nigdy na te chorobe i wiedzial, ze w kol- drze musi cos byc. Rzeczywiscie wymacal tyton i bibulki. Pala- cze byli uszczesliwieni, tytoniu bylo bardzo duzo. Okres obfitosci trwal okolo dwoch tygodni. Nadmiar tytoniu spo- wodowal, ze kazdy palacz mial juz wlasnego papierosa, ze prze- stano trzymac sie kolejnosci palenia, palono naraz dwa i trzy papierosy. Skutki nie daly na siebie dlugo czekac. Dym ulatu- jacy z kosza celi 150 zobaczyli ze swych koszar Niemcy policjanci, dali znac na Monte. Przyszedl wachman pelniacy sluzbe, zabral koldre z reszta tytoniu, a Chrzaszcz dostal baty.[...] Doktor przychodzil powoli do zdrowia. Opuchniecie zmniejszylo sie znacznie. Fioletowoburaczkowy kolor skory zmienial sie na zolty, a potem na normalny. Doktor mial widzenie z zona w kance- larii wieziennej. Rodzina czynila wiele staran o jego zwolnienie. Jak zwykle istnialy opory i trudnosci. On sam byl najlepszej mysli. Wszyscy sadzilismy, ze termin zwolnienia jest bliski. Niektorzy wiezniowie prosili doktora o odwiedzenie rodzin i o powiadomienie najblizszych o stanie zdrowia i przewidywanych losach. Takze ja i Staszek podalismy mu nasze adresy. Prosilem doktora, aby rodzice przyslali mi w paczce rozaniec. To mialo byc potwierdze- niem, ze doktor byl u nas w domu. Wreszcie nadszedl ten dzien. Po poludniu wywolano Skowronskie- go i polecono mu zabrac wszystkie rzeczy. Mowiac do widzenia, dal znak oczami mnie i Staszkowi, ze pamieta o przyrzeczeniu. Poszedl. Skoczylem do okna. Przy pomocy kija od szczotki pod- wazylem dolna blache kosza. Utworzyla sie szpara, przez ktora mozna bylo katem oka zobaczyc te czesc podworza, ktora laczyla wyjscie budynku z brama. Patrzylem przez dluzszy czas, ale nie zobaczylem doktora, zeby szedl w kierunku bramy. Obok wyjscia z budynku stal samochod. Samochod ten odjechal po pewnym czasie za brame. Wszyscy bylismy jednak przekonani, ze doktor musial wyjsc z wiezienia. Rodzina wykorzystala wszystkie mozliwosci, wszystkie dosc znaczne znajomosci. Z niecierpliwoscia czekalismy wiec na umowione potwierdzenie. Uplynal jeden tydzien, drugi, trzeci, nie bylo zadnego znaku, ze doktor odwiedzil rodziny. Przyszly nawet paczki i nic. Bylismy ze Staszkiem zawiedzeni. Jeden z bardziej zgryzliwych wiezniow wysmiewal nas. "No tak, studen- ciki", mowil, "zdejmowaliscie buty panu doktorowi, chodziliscie kolo niego, jak kolo ojca, zmienialiscie oklady, chuchaliscie, dmuchaliscie, a on sie na was wypial". Bylo nam wtedy bardzo przykro. Ale zycie wiezienne toczylo sie dalej, glodne dni i noce wlokly sie jedne za drugimi. Bylismy wszyscy wdzieczni Wojtkowi Dzieduszy- ckiemu za jego spiew na korytarzu. Spiewal wprawdzie swoje arie operowe na polecenie "muzykalnych" wachmanow, ale silny glos i polskie slowa piesni przechodzily przez mury i drzwi, docie- raly do naszych uszu, umozliwialy nam choc chwilowe zapomnienie o strasznej rzeczywistosci i przypominaly, ze tam gdzies za murami istnieje inny, lepszy, piekniejszy swiat. ---- - Mieczyslaw Zajac: "Powrot niepozadany", Wydawnictwo Literackie, Krakow, 1986.