Kilka tygodni temu pojawil sie w "Duzym Formacie" obszerny material poswiecony czolowej postaci 
latynoamerykanskiej Polonii Janowi Kobylanskiemu. Dziennikarska relacja pióra redaktora Lizuta budzi wiele 
watpliwosci, o których ponizej. Wyjasnic jednak chcialbym, dlaczego nie zabralem glosu w tej sprawie 
natychmiast po ukazaniu sie artykulu, czyniac to dopiero teraz. Otóz, oczekiwalem tego, co okreslane jest w 
teoretycznych rozwazaniach wokól komunikacyjnych regul w srodkach masowego przekazu jako dziennikarska 
kontynuacja. Czyli takiego uprawiania komunikacyjnej dzialalnosci gdzie jakakolwiek forma dziennikarskiego przekazu 
doprowadzana jest do konca, czy to w sensie przedmiotowym (opisane zjawisko trwa dalej i wymaga jego sledzenia), czy 
tez w sensie merytorycznym, to znaczy zamkniecia okreslonego komunikatu stosownie udokumentowana teza, lub mocna 
hipoteza.

W przypadku materialu o Janie Kobylanskim wszystko praktycznie zawislo w powietrzu, 
inaczej: pojawil sie obszerny komunikat, nadto sensacyjna informacja dotyczaca Leppera i 
Rydzyka i. i nic. Zapadla kompletna cisza, nie liczac setek rozmaitych wypowiedzi na tzw. 
Forum internetowym. Tak, wiec z braku autorskiej kontynuacji pozwalam sobie zaproponowac 
garsc ponizszych uwag, które role taka byc moze moga spelnic.

Nadto, wolalem odczekac czas jakis, po to by ewentualne emocje opadly i by móc spojrzec na sprawy poruszone przez redaktora Lizuta 
spokojnym okiem, koncentrujac sie na kwestiach istotnych, pozostawiajac cala reszte na boku. Móglby ktos powiedziec, ze to 
wlasciwie glos juz nader spózniony, ze oto minelo tyle czasu, ze moze juz nikt nie pamieta, itd. itp. Problem polega na tym, ze 
zjawiska opisane w "Duzym Formacie" trwaja, zyja wlasnym zyciem i dlatego wlasnie warto sie im przyjrzec z innej nieco 
perspektywy niz ta, która zaproponowala "Gazeta Wyborcza". Tak wiec glos mój tylko po czesci jest polemika i krytyka 
wspomnianego artykulu. Zamiarem moim jest rozszerzenie owej perspektywy, z punktu widzenia kogos, kto pietnascie lat mieszkal w Ameryce 
Lacinskiej i komu problemy owego kontynentu w tym równiez rzeczywistosc tamtejszych srodowisk polonijnych gleboko leza na sercu.

1.

Zaczne od kwestii zwiazanej z problemem etyki dziennikarskiej, tym bardziej, ze sfera 
ta byla mi bardzo bliska, kiedy to w ciagu osmiu lat pracowalem na Wydziale 
Dziennikarskim w Uniwersytecie im. Diego Portales w Santiago de Chile. Mialem tez 
okazje, mieszkajac w Chile, uczestniczyc z sukcesem w krajowym konkursie na esej 
poswiecony wlasnie etyce dziennikarskiej, stad tez temat ten jawi mi sie jako 
niezwykle istotny, a byc moze centralny w kontekscie reportazu Lizuta.

Pierwsze pytanie, jakie sobie tu nalezy postawic to, to czy aby dziennikarskiej robocie przyswiecac moze zasada, iz cel uswieca srodki?. A jesli tak to, w jakiej opozycji sytuuja sie wzajemnie zhierarchizowane wartosci, z których jedna poswiecamy na rzecz innej? Autor artykulu "Podwójne zycie Don Juana" ucieka sie do, delikatnie rzecz ujmujac, pewnej mistyfikacji, poslugujac sie nieprawda w stosunku do swoich interlokutorów, podajac sie za kogos innego niz jest w istocie, w celu - jak rozumiem - dotarcia do jakiejs prawdy. Otóz, mistyfikacje w przypadku tzw. dziennikarstwa sledczego to raczej chleb powszedni, aczkolwiek zawsze budzace watpliwosci i opór. Albowiem, czy moze byc uznany za wiarygodny przekaz oparty na nieprawdzie? Czy mozna celowo wprowadzac ludzi w blad po to by wyjawili cos, czego nigdy by nie powiedzieli wiedzac, ze sa przedmiotem dziennikarskiej indagacji? Przeciez nie mozna z góry zalozyc, ze opowiesci Bilozura pomiedzy kotletem a zeberkiem to spontanicz
na i szczera wypowiedz a nie grillowe pofolgowanie fantazji, wzmocnione urazami lub chwiejnymi nader emocjami (zakladam, ze relacja Lizuta wiernie oddaje wspomniane opowiesci). Wiadomo nie od dzis, ze tzw. wypowiedzi off the record nie koniecznie sa blizsze prawdy niz te "oficjalne". Stad tez koniecznym sie tu jawi procedura zmudnej weryfikacji przekazów, tak by pozornie spontaniczne prawdy nie okazaly sie wynurzeniami, które jak raz przypadkowy rozmówca laskawie jest gotów wysluchac. Jezeli brak jest wspomnianej weryfikacji, pozostajemy na poziomie "jedna pani powiedziala drugiej pani", czego efektem moze byc dziennikarsko usankcjonowana plotka, lub w krancowym przypadku "Utracona czesc Katarzyny Blum".

Pytam jeszcze raz w imie, jakich wartosci dziennikarz poswieca wartosc lojalnego interlokutora? Podstep wobec Kobylanskiego i jego otoczenia: czemu ma sluzyc? Co usprawiedliwia w tym przypadku nieprawde? Czy aby mamy tutaj do czynienia z tak powaznymi zagrozeniami, niebezpieczenstwami, iz usprawiedliwialoby to mistyfikacje dziennikarska? Smiem watpic, tym bardziej, ze sam dziennikarz-student nic o tym nie wspomina. Kiedy Grass przebiera sie za Turka, kiedy Michnik nagrywa Rywina, kiedy dziennikarze z bylej NRD osmieszaja tajnie uruchomiona kamera Pinocheta, to byc moze wartosci, które usprawiedliwiaja tego typu proceder sa godne refleksji i namyslu, choc nie znaczy to, by watpliwosci nie wzbudzaly zadnych. Natomiast nie widac specjalnie, do jakich wartosci odwoluje sie Lizut, chyba, ze chodzi o teze o totalnym zagrozenie dla bytu III Rzeczpospolitej ze strony Leppera i Rydzyka, wówczas w istocie byc moze cel uswieca srodki, aczkolwiek bron tego typu obosieczna sie jawi, bo
wiem ktos moze sadzic, ze to ktos inny, lub jakas grupa, lub jakas orientacja, tradycja, obyczaj sa wlasnie owym zagrozeniem dla bytu III Rzeczpospolitej i ze tu równiez wszystkie chwyty moglyby byc dopuszczalne. Slowem: watpie by nieprawda mozna by prawde ukazac, tak samo jak i zlem dobro jakowe osiagnac.



2.

Edytorskie zabiegi, które towarzysza reportazowi Lizuta wskazuja jednoznacznie na to, ze cala opowiesc o Janie Kobylanskim pozostaje zabiegiem instrumentalnym, którego pierwotnym celem jest polityczny kuksaniec wymierzony Lepperowi i Rydzykowi. Konstrukcja jest tu nader prosta: Kobylanski to jakas nader podejrzana i ciemna postac a w dodatku milioner o podejrzanej reputacji jako biznesmen. Kobylanski sponsoruje dwóch wyzej wspomnianych obywateli i - jak czytelnik lacno moze sie domyslec - sponsoring ów odbywa sie przy pomocy brudnych pieniedzy. Teraz, im wiecej ciemnosci, dwuznacznocznosci, podejrzen oraz insynuacji zgromadzic mozna wokól postaci wlasciciela rancza w Punta del Este tym lepiej dla sprawy, albowiem czyni to coraz bardziej prawdopodobna teze o podejrzanych i z góry mozna zalozyc nagannych kontaktach Leppera i Rydzyka z liderem Polonii latynoamerykanskiej. Cala story rozwijana w reportazu jawi sie jako opakowanie bomby z opóznionym zaplonem, która dostarcza se
nsacyjnej informacji, o której w nastepnych tygodniach nie wspomina sie ani slowem (poza zdecydowanymi zaprzeczeniami Leppera). Otóz, nie jest w tym kontekscie przedmiotem dziennikarskiego sledztwa nader zlozona i bywa, ze trudna do zrozumienia, problematyka Polonii w Ameryce Lacinskiej, jeno uzyskanie takiego materialu, który móglby ewentualnie posluzyc dla rozgrywek politycznych w kraju, tym lepiej, ze Argentyna, Urugwaj czy Chile daleko, zas tradycyjnie (czy to w PRL, czy to za III Rzeczpospolitej) o tamtejszej Polonii pisuje sie w masowych srodkach przekazu malo, okazjonalnie i bywa, ze zle. W tym sensie Kobylanski jako kon trojanski wprowadzany na sile na krajowa scene polityczna nadaje sie swietnie, tym bardziej, ze milioner, a jak glosi madrosc ludowa w kazdym przypadku pierwszy milion na pewno zostal ukradziony.

Tak wiec poza watpliwosciami dotyczacymi etyki dziennikarskiej profesji, które podwazaja wiarygodnosc analizowanego materialu, dochodzi jego nader przejrzysty i czytelny instrumentalny charakter, który odejmuje mu kolejna porcje wiarygodnosci i czyni zasadnym pytanie jakie prawdy przedstawiane jako takie w reportazu moga sie jeszcze obronic?



3.

Prawda jest, ze Jan Kobylanski jest czlowiekiem bardzo zamoznym, ze jest Prezesem USOPAL (Unia 
Stowarzyszen i Organizacji Polonijnych Ameryki Lacinskiej), ze postac Leopolda Bilozura nie jest 
postacia zmyslona, ze w istocie byl Kobylanski Konsulem Honorowym RP i ze tytul ten zostal mu 
odebrany przez ministra Bartoszewicza. Prawda jest fakt istnienia ksiegi gosci Prezesa USOPAL, 
dokument nader ciekawy, któremu dziennikarz móglby poswiecic wiecej uwagi nie tylko po 
to by zweryfikowac goszczenie Leppera przez Kobylanskiego, ale co by zobaczyc jak wiele 
znamienitych postaci latynoskich, polskich i innych ksiega owa zawiera. Prawda sa owe pomniki 
fundowane przez Kobylanskiego (Papieza, Chopina, itd.) ale tez prawda jest, ze istnieje w 
Urugwaju Plac Polski i ze dzieki staraniom USOPAL obchodzony jest w Argentynie, jako oficjalne 
swieto, Dzien Polskiego Emigranta.

Natomiast cala reszta opowiesci o mrocznym Prezesie USOPAL pojawia sie w artykule na zasadzie domnieman, przypuszczen, insynuacji i plotek. Ciekawe jest to, ze przedstawiane przez redaktora Lizuta rewelacje sa doskonale znane od lat, wystarczy przypomniec obszerny material opublikowany w "Rzeczpospolitej" w lecie 2001, poswiecony watpliwosciom co do obozowej przeszlosci Kobylanskiego, który to artykul byl nader szczególnym materialem witajacym II Kongres Polonii Swiatowej, w trakcie którego media zainteresowane byly jedynie postacia pana Moskala, Prezesa Polonii amerykanskiej. Nicia przewodnia reportazu jest opowiesc Leopolda Bilozura, przyjaciela (sic!) Kobylanskiego, który to "przyjaciel", zakladajac, ze to, co zostalo wydrukowane to w istocie jego wynurzenia, w malo pochlebnym swietle stawia szefa USOPAL, powtarzajac wiele z plotek, które od lat kraza w srodowiskach polonijnych. Tu znowu pojawia sie problem wiarygodnosci swiadectwa przyjaciela-nieprzyjaciela, który z ul
anska fantazja raczy plotkami domniemanego studenta. "Przyjaciel" staje sie tutaj postacia co najmniej dwuznaczna, tym bardziej, ze od lat byl on najbardziej zaufanym wspólpracownikiem Kobylanskiego i nie sposób dojsc do tego co tez sklonilo znanego mi bardzo dobrze Pana Leopolda do odegrania takiej roli. Faktem jest tylko to, ze znowu pojawia sie tutaj problem wiarygodnosci i rzetelnosci dziennikarskiego przekazu: kontrowersyjny wizerunek Kobylanskiego wspiera sie na jednym, tendencyjnym i wieloznacznym swiadectwie.



4.

Z materialu redaktora Lizuta wnosic mozna, ze Kobylanski winien udowodnic nienagannosc swej biografii. A wiec, ze w 
istocie byl wiezniem obozów koncentracyjnych, ze po wojnie dorobil sie w sposób nieskazitelny, ze nikogo nie 
uwiódl, ze nie uciekal z Europy, jeno podjal byl wyprawe biznesowa do Paragwaju, ze nie wspólpracowal z 
gorylami latynoskich dyktatur, ze jego niemieccy przyjaciele to nie typy z pod znaku SS, ze nie szmuglowal nazistów 
do Ameryki Lacinskiej, ze nie jest zly tylko dobry, ze ma przyjaciól, ze. no cóz liste tego, czego mialby 
ewentualnie dowiesc Kobylanski ciagnac by mozna w nieskonczonosc. Zadac mozna jedynie a niby, dlaczego?

Spróbujmy spojrzec na rzecz cala z punktu widzenia owych plotkarskich watpliwosci. Otóz, wedlug zelaznej logiki im przypisanych nalezy miec calkowite zaufanie do nazistowskiej biurokracji, która jezeli czegos nie wykazuje to tego wlasnie sila rzeczy byc nie moze. Tedy numer widniejacy na przedramieniu Kobylanskiego, który jak raz w buchalterii piecowej wykazuje luke, zostal zapewne wytatuowany post factum, albo tez owa luka kryc musi jakas mroczna tajemnice. Tu pojawia sie insynuacja, izby nosiciel owego numeru bedac zapewne w obozie oswiecimskim, odgrywac tam musial jakas dziwna role, czyli byc moze byl np. kapo. Nie ma co ukrywac, gdyby tak w istocie rzeczy sie mialy to zapewne od dawna by o tym wiedziano, bowiem obozowa arystokracja, od kapo wzwyz dobrze zostala zapamietana i od blisko piecdziesieciu lat istnieja odpowiedzialne instytucje, które scigaja po calym swiecie tego typu osobników. Sugerowana przez Lizuta ucieczka do Paragwaju nic by tu nie zmienila, Stroessner
móglby pasowac do portretu zbawców nazistów, podobnie jak Juan Perón, niemniej o sprawie wiedziano by od dawna.

Gdyby wspólpraca z rezimem Stroesnera dotyczyc mialaby równiez sluzb specjalnych wojskowych dyktatur w Ameryce Lacinskiej (np. Operacja Condor) to tez nie sposób byloby to ukryc, tym bardziej, ze po upadku owych dyktatur przeprowadzono we wszystkich krajach tyranskich rezimów militarnych szczególowe i wyczerpujace badania, które zostaly opublikowane i sa powszechnie dostepne. Inna sprawa to kwestia pociagniecia do odpowiedzialnosci zbrodniarzy, niemniej znani oni sa dokladnie z imienia i nazwiska, wlacznie z szeregowymi wykonawcami zabójstw i tortur. Insynuacje, które czytelnik znajduje w reportazu o Don Juanie, liczyc moga jedynie na ignorancje i nieznajomosc latynoskich realiów, dziennikarzowi powaznego medium nie przystoi natomiast tego typu manipulacja.


Pozostawiam bez komentarza dywagacje na temat zycia osobistego Kobylanskiego, jego stosunków rodzinnych i domniemanych podbojów. Nawet najbardziej fantastyczne relacje oparte na plotkach nic tu nie wnosza, maja jedynie na celu poglebic wrazenie, iz ten polski milioner zza oceanu to jakis dziwny facet i ze tym bardziej podejrzane jawic sie musza jego polskie koneksje.



5.

Warto byc moze na koniec zajac sie sprawa wspomnianego juz honorowego konsulownia i reakcja MSZ RP. Mysle, ze cala ta sprawa kryje w sobie o wiele szerszy i malo znany w kraju kontekst. Otóz, podobnie jak w Ojczyznie rok 1989 byl dla Polonii swiatowej rokiem przelomu, rokiem zmian, o których nikomu nawet sie nie snilo. Byl to rok, w którym dla wielomilionowej Polonii latynoamerykanskiej nastapil wielki powrót Niepodleglej, kiedy ów odlegly kraj przodków znowu jawic sie mógl jako cos swojego, nalezacego do wielowiekowej tradycji, obyczajów, historii i kultury. PRL-owski przerywnik odchodzil w zapomnienie, zas nowa Rzeczpospolita obiecywala byc owa autentyczna i swojska Macierza. Nie sposób oddac ówczesnych uczuc, myslenia, nadziei i pogladów wobec tego Nowego, które od Meksyku po Ushuaia na nad Kanalem Beagle zagoscily do domów Polonii. Glównie tej starszej, tej która wyemigrowala w latach 20-30 ubieglego stulecia oraz po II Wojnie Swiatowej. Byc moze najwazniejszym element
em owych emocji bylo przekonanie i nadzieja, ze oto kraj ojców, bedzie teraz autentycznie równiez krajem Polonii i 
ze ta zajmie nalezne jej miejsce w rzeczywistosci Rzeczpospolitej, mogac wnosic swój obywatelski glos we wszystkie jej 
sprawy. Owe nadzieje dotyczyly wszystkiego, a koncentrowaly sie glównie sila rzeczy na owych skrawkach Ojczyzny jakimi sa 
tereny dyplomatycznych przedstawicielstw RP w krajach Ameryki Lacinskiej. To tutaj pojawienie sie orla w koronie bylo 
odbierane jako sygnal zaproszenia do polskich spraw, w tym dla wielu z tych, którzy po 1945 r. nigdy nie przekroczyli 
progu ambasad polskich. Tym bardziej, ze rychlo ambasady rozpoczely wydawac polskie paszporty, posypaly sie wyróznienia i 
odznaczenia, zaczeto swietowac 3 maj i 11 listopad. Nie mozna sie dziwic wiec, ze powstalo wiele wyobrazen na wyrost jak to 
tez ukladac sie beda relacje miedzy Krajem a Polonia, wyobrazen, które glównie dotyczyly uznania waznosci jej glosu, 
jej opinii oraz punktu widzenia w w
ielu zywotnych sprawach. Polonia uznala po prostu, ze jest integralna czescia Ojczyzny i ze w nowej 
rzeczywistosci posiada obywatelskie prawo do wypowiadania sie a nawet udzialu w podejmowaniu 
panstwowych decyzji. Rychlo sie okazalo, ze problem jest o wiele bardziej zlozony, ze nie wszystkie 
nadzieje, oczekiwania i iluzje moga przeksztalcic sie w rzeczywistosc. I znowu sila rzeczy znalazlo 
to swoje praktyczne odbicie w reakcji na polityke realizowana przez polskie MSZ, która poczawszy 
od decyzji personalnych a na kwestiach codziennych relacji z Polonia skonczywszy, niekoniecznie 
przypadla wszystkim do gustu. Nie ma sensu przytaczac tu konkretne przyklady, faktem jest natomiast, 
ze zaistnialo wiele sytuacji konfliktowych, z których jedynie spektakularnym przypadkiem jawi 
sie odebranie tytulu Konsula Honorowego Janowi Kobylanskiemu. Ten sadzil, ze ma prawo, niezaleznie od 
zmieniajacych sie gabinetów, glosno i krytycznie wypowiadac sie o polityce MSZ oraz jego 
reprezentantach, z
kolei MSZ uznalo, ze ma prawo do takiego kroku wobec kogos, kto krytycznie wypowiada 
sie o polskiej polityce zagranicznej oraz jej wykonawcach na ambasadorskich 
stanowiskach. I na tym koniec. Kazdy w tym przypadku moze miec wlasne zdanie i uznac, 
ze tytul Konsula Honorowego dodaje splendoru zas jego utrata automatycznie degraduje. 
Istotne jest tu to, ze sprawa ta potoczyla sie w okreslonym kontekscie i w tym sensie 
wykracza poza ramy sensacji z kroniki towarzyskiej.

W tym tez sensie nie nalezy wyrywac z polonijnego kontekstu takie czy inne poglady polityczne, które bywa, ze moga byc dla kogos z zewnatrz szokujace lub bulwersujace. Trzeba siedziec tam na miejscu, znac realia i historyczne zaszlosci poszczególnych krajów, zobaczyc jak i z czego zyja nasi rodacy, jakie byly ich biografie, co przeszli i co sie odcisnelo glebokim pietnem na ich zyciu, aby móc przyklejac rozmaite latki politycznego skansenu. Powiem tak: przyjechalem do Chile w sierpniu 1989 r., brakowalo jeszcze osmiu miesiecy do chwili oddania wladzy przez Pinocheta. Juz we wrzesniu, niejako na powitanie, CNI (polityczna policja rezimu) zamordowala mlodego polityka Jeckara Neghme, którego cialo podziurawione jak rzeszoto podrzucono w nocy na ulicy Bulnes w Santiago de Chile. Rychlo zorientowalem sie, ze znakomita wiekszosc chilijskiej Polonii zyczliwie odnosi sie do pozytywnie do odchodzacego rezimu, z podziwem wypowiadajac sie o dyktatorze i z przerazeniem w oczach wspomi
najac czasy Unidad Popular i Allende. Czy mialem wobec tego wnosic, ze moi rodacy to skonczeni lajdacy, tylko dlatego, ze 
mój poglad na caly chilijskim dramat byl diametralnie odmienny? Mialem sie obrazic i z wyzszoscia potraktowac 
indywidualne losy i przezycia kazdego z nich? Nie dostrzec, ze owe podzialy z 1973 r. nadal istnieja i ze istnieja ku temu 
nader glebokie racje, podszyte strachem i fobiami wlasciwymi dla pozornie odleglych czasów Zimnej Wojny? Moje spotkanie z 
chilijska Polonia bylo dla mnie lekcja tolerancji oraz imperatywem zrozumienia tego, co jeno z pozoru jawi sie jako czarne i 
biale; moge wszystkich zapewnic, ze nie bylo rzecza latwa zrozumienie skad u sympatycznych, uczciwych i pracowitych 
polonusów chilijskich tyle oddania dla rezimu, który naznaczyl swoje siedemnastoletnie panowanie smiercia, torturami 
i masowa emigracja. Ale tez zawsze bylo tu ze mna owo iwaszkiewiczowskie pytanie z "Panien z Wilka": cóz 
takiego zrobilem z zyciu abym mógl ich sadzic? Nie
sposób czytajac tekst redaktora Lizuta, zastanowic sie czy aby owo pytanie ni powinno stanowic 
kamienia wegielnego dziennikarskiego etosu. Naturalnie, jedynie w tych przypadkach, kiedy mamy na 
mysli dziennikarstwo z górnej pólki.

Jerzy Achmatowicz

/dr filozofii, aktualnie Zaklad Iberystyki Uniwersytetu Wroclawskiego, Czlonek Honorowy Zjednoczenia Polskiego w Chile im. Ignacego Domeyki/





Odpowiedź listem elektroniczym